Artykuły

Czwartkowe Rozmowy #14 – Łukasz Góra

czwartek, 06/08/2020

Czwartkowe Rozmowy to format w którym publikujemy niezwykle ciekawe wywiady i artykuły autorstwa Sebastiana Chyla na temat osób związanych ze Stalą Rzeszów.

Autor tekstu: Sebastian Chyl

Obrońca wychowany w Rakowie Częstochowa, to postać, która od niedawna reprezentuje Stal Rzeszów, ale w dotychczasowych występach udowodnił swoją wartość piłkarską. Poza boiskiem również nie można mu nic zarzucić. Poznajcie bliżej Łukasza Górę.

Juniorskie życie w Częstochowie i Zabrzu

Na początku uporządkujmy. Urodziłeś się w Lublińcu, dorastałeś w Lisowie, a pierwsze piłkarskie kroki stawiałeś w Częstochowie.
– Wszystko się zgadza. Pochodzę z Lisowa. To tam od najmłodszych lat miałem kontakt z piłką. Śląska specyfika w połączeniu z moim pokoleniem stawiała futbol na pierwszym miejscu w każdej wolnej chwili i nie ma, co ukrywać, że z takiego dzieciństwa pozostają same pozytywne wspomnienia.

W wieku 8 lat pojawiłeś się na treningu w Częstochowie.
– Jako pierwszy trafił tam mój brat. Przez wiele następnych lat podążałem jego drogą. Początkowo on trenował w Rakowie przez okres dwóch tygodni. Spodobało mu się, więc tata zapytał mnie, czy bym nie chciał dołączyć do niego. Oczywiście się zgodziłem.

Czy miałeś wtedy świadomość, że trafiasz do dużego klubu z wielką tradycją?
– W tamtym okresie Raków był w kryzysie. Po spadku z ekstraklasy nawarstwiło się wiele problemów. Seniorzy występowali w trzeciej lidze i szczerze mówiąc, jako typowy młokos nie miałem początkowo wiedzy, w jakim miejscu się znajduję.

Kryzys piłki nożnej i sukcesy innych dyscyplin.
– Najgorsza mieszanka dla futbolowych działaczy. W Częstochowie bardzo popularny był żużel i oczywiście siatkówka. Chociaż może, co niektórzy w to nie uwierzą, ale nigdy nie byłem na siatkarskim pojedynku, czy meczu żużlowym. Może w Rzeszowie będę miał okazję nadrobić zaległości.

Czyli Mateusza Bieńka nie poznałeś?
– Jedyne co wiem, to że jest z Blachowni i chodził do popularnego „Biegana”. Tak z funkcjowania w sportowym mieście nie kojarzę go w ogóle. Nigdy nasze drogi się nigdzie nie przecięły i nie mieliśmy okazji zamienić słowa.

Wracając do Twoich poczynań, to, kogo wspominasz z grona trenerskiego najmilej?
– Na pewno największy wpływ na moją osobą miał świętej pamięci Zbigniew Dobosz. Człowiek, którego każdy darzył dużym szacunkiem. Bardzo wiele od niego się nauczyłem. Przede wszystkim ciężkiej pracy. W zasadzie mieliśmy różnorodne zajęcia od poniedziałku do niedzieli. Dzięki temu teraz żadnych wyzwań się nie boję.

Taka częstotliwość obecnie by nie przeszła.
– My nie narzekaliśmy. Może czasami tylko nasz tata, który zawoził nas do Częstochowy, a następnie odbierał. Za to na pewno jestem mu wdzięczny. Muszę powiedzieć, że juniorskie treningi w Rakowie były przyjemnością. Dużo gry, kontaktów z piłką. Dla młodego człowieka czysta przyjemność.

Od małego trenowaliście na słynnej Limance?
– Praktycznie cały czas. Wiadomo, że jako grupy młodzieżowe nie mieliśmy pierwszeństwa w użytkowaniu obiektów, ale często udawało się to działaczom i trenerom pogodzić. Oczywiście zdarzało się grać gdzie indziej. Pamiętam treningi na asfaltowym boisku nieopodal stadionu. Aczkolwiek nikt nie marudził!

Rozgrywki juniorskie i wspomnienia Twojej drużyny z tamtych rywalizacji?
– Bodajże w trampkarzach odnieśliśmy największy sukces. Udało nam się wygrać ligę śląską. Pamiętam, że w półfinale pokonaliśmy Zagłębie Sosnowiec, a w decydującym spotkaniu rozegranym na głównej płycie stadionu przy Limanowskiego uporaliśmy się z Polonią Bytom zwyciężając 2:1. Na ten mecz przyszło dużo ludzi. Dla nas była to niesamowita frajda. Główna płyta, rzesza sympatyków. Było to fajne przetarcie przed późniejszą piłką seniorską. Później zajęliśmy drugie miejsce w lidze wojewódzkiej ulegając Górnikowi Zabrze. Szkoleniowcem był wtedy oczywiście trener Dobosz. Trzeba oddać, że kilku zawodników wypuścił w świat. Między innymi Maciej Gajos, Mateusz Zachara czy Artur Lenartowski.

Z Twojego składu ktoś pozostał w dorosłym futbolu?
– Z przykrością się to mówi, ale jestem ostatnią osobą, która jeszcze gra, na co najmniej centralnym poziomie.

Następnie trafiłeś do Gwarka Zabrze.
– Znowu przecierałem ślady brata, który poszedł tam dwa lata wcześniej. Ja na dobrą sprawę nie planowałem takiej zmiany, ale pewnego razu wylądowałem na treningu w jego roczniku. Trener powiedział, że kojarzy mnie z występów w Rakowie i chętnie by mnie widział w składzie. Po krótkim namyśle zdecydowałem się na zmianę otoczenia. W tamtym czasie była to uznana szkółka z kilkoma bardzo dobrymi szkoleniowcami jak Janusz Kowalski, czy Mariusz Pańpuch. Zwłaszcza Pańpuch pod względem taktycznym dużo mnie nauczył.

Nigdy nie widziałem bazy Gwarka. Jakbyś scharakteryzował?
– Posiadają swój specyficzny obiekt z główną murawą i sztucznym boiskiem obok. Nie mogliśmy narzekać na to. Jednak minusem było rozmieszczenie całej akademii. Internat jest na jednym końcu Zabrza, stadion na drugim, a szkoła w jeszcze innym miejscu. Także podróżowanie nie należało do komfortowych.

Jak wtedy wyglądała współpraca pomiędzy Gwarkiem a Górnikiem Zabrze?
– Może teraz jest inaczej, ale za moich czasów takowej nie było. Powiem więcej, że czuło się rywalizację pomiędzy tymi klubami. Kiedy ja występowałem, to ludzie, którzy trafiali do Górnika „po drodze” jeszcze zahaczyli o inne drużyny. W moim mniemaniu władze Górnika prowadziły wtedy narrację, że ich juniorzy muszą pokazać wyższość nad nami. Dlatego cieszę się, że na przestrzeni lat się to zmieniło i teraz wygląda to zdecydowanie lepiej.

Sukcesy w Gwarku równie efektowne, co w Rakowie?
– Porównywalne. W czasach juniora młodszego wygraliśmy śląską ligę. W Mistrzostwach Polski trafiliśmy na Arkę Gdynia. Niestety dwukrotnie przegraliśmy 0:1. Jako ciekawostkę powiem, że w zespole rywali występował wtedy Damian Kostkowski.

Życie w Zabrzu według Łukasza Góry?
– Szczerze to nie wspominam tego miasta za dobrze. My, jako młodzież trenująca w Gwarku spotykaliśmy się z wieloma uszczypliwościami ze strony sympatyków Górnika. Wielokrotnie bywały różne incydenty. Ale jednego bym nie zamienił. Internatu! Stamtąd mam same pozytywne wspomnienia. Nie mogę oficjalnie powiedzieć o anegdotkach ze środka, ale uwierzcie, że bywało wesoło, a co najważniejsze do dzisiaj zachowało się wiele prawdziwych znajomości.

Ciąg dalszy nastąpi…

Autor tekstu: Sebastian Chyl

Najnowsze aktualności