Artykuły

Czwartkowe Rozmowy #19 – Sebastian Nowak

czwartek, 11/02/2021

Czwartkowe Rozmowy to format w którym publikujemy niezwykle ciekawe wywiady i artykuły autorstwa Sebastiana Chyla na temat osób związanych ze Stalą Rzeszów.

Autor tekstu: Sebastian Chyl

Przez dłuższy okres nikt nie gościł w tej rubryce, ale teraz mamy postać, która powinna wszystkich zaciekawić. Sebastian Nowak o piłce nożnej mógłby opowiadać godzinami. Także nie przedłużam i zapraszam do przeczytania pierwszej części rozmowy z obecnym trenerem bramkarzy w Akademii Stali Rzeszów.

Od Jastrzębia do Chorzowa

fot. niebiescy.pl

Urodziłeś się i wychowywałeś w Jastrzębiu-Zdroju.
– Dokładnie. Czasy swojej młodości spędziłem na osiedlu Zofiówka, które w pierwszym półroczu ubiegłego roku stało się popularne ze względu na sporą ilość zarażeń koronawirusem. Jednak dla mnie, to przede wszystkim młodzieńcze życie i funkcjonowanie przy Kopalni Węgla Kamiennego wokół której dużo się działo jeśli chodzi o sprawy solidarnościowe i późniejsze obalenie komunizmu.

W mojej wyobraźni, to przede wszystkim duże natężenie polskiej tożsamości jak na Górny Śląsk.
– Tego również nie da się ukryć. Hasło ,,Ostatni Bastion Polskości na Śląsku” mi również nie jest obce.

Jakbyś mógł to rozwinąć?
– Od najmłodszych lat było to odczuwalne i moje pokolenie z tym hasłem się wychowywało. Jastrzębie-Zdrój w tamtym okresie, to duża ilość napływowej ludności. Do takich zaliczają się także moi rodzice. Jakbym miał scharakteryzować strukturę demograficzną, to większa część społeczeństwa jest spoza śląska i mieszka w blokach. Natomiast w domkach jednorodzinnych funkcjonowali rodowici, których nazywa się hanysami. Mimo tego chciałbym uspokoić. Każdy żył w zgodzie. W mieście z tego powodu nigdy nie było żadnych konfliktów. Wszyscy się szanują, aczkolwiek przyjęło się i tak jest do dzisiaj, że akurat Jastrzębie-Zdrój jest mniej śląskie niż cały region.

Twoje początki ze sportem, to nie była piłka nożna!
– Mój pierwszy poważny kontakt ze sportem to było judo, na które zapisałem się razem z kolegami. W dzieciństwie moim idolem był Jean-Claude Van Damme, więc interesowały mnie, poza piłką nożną także sztuki walki. Trenowałem rok czasu, a że judo nie ma wiele wspólnego z moim ówcześnie ulubionym aktorem to ostatecznie wylądowałem na piłkarskich boiskach

I to stosunkowo późno. Teraz byłoby to niespotykane.
– Coś w tym jest. Do szkółki piłkarskiej MOSiR Jastrzębie zapisałem się w wieku 14 lat i początkowo chciałem i koncentrowałem się na tym, aby być zawodnikiem występującym w polu.

Nie myślałeś o obsadzie bramki?
– W tamtym momencie w ogóle. Jeśli chodzi o aspekty sportowe, to jak wielu moich rówieśników byłem wielkim sympatykiem AC Milan. Nie było osoby, która nie chciała grać jak Marco Van Basten. Między słupkami wylądowałem dosyć przypadkowo. Trener Jerzy Kulig, którego bardzo serdecznie pozdrawiam podczas jednej z gierek poprosił mnie, abym zagrał na bramce. A że byłem duży, a bramki małe, to kilka razy dostałem piłką w klatkę piersiową i udało się zachować czyste konto. Po tym szkoleniowiec bardzo dużo mówił o tym, że mogę na tej pozycji wiele osiągnąć. Mimo, że początkowo podchodziłem do tego sceptycznie, to z czasem przekonałem się do tego, iż faktycznie jest to dla mnie szansa, na zaistnienie w futbolu.

Jerzy Kulig to pierwsza znacząca postać, która wpłynęła na Twój rozwój?
– Zdecydowanie. Jego wkładu nie da się opisać. Poza rodzinnym domem, to właśnie od niego najwięcej się nauczyłem, jeśli chodzi o takie podstawowe, życiowe zachowania. Współpraca z nim to była dla mnie wielka nobilitacja.

Jak wyglądała juniorska piłka w Twoim rodzinnym mieście. Jak spoglądaliście na inne topowe drużyny z regionu?
– Poszczególne marki budziły uznanie, ale nie czuliśmy się od nich gorsi. Muszę przyznać, że pod względem sportowym mieliśmy naprawdę silną ligę i dzięki temu od najmłodszych lat mogliśmy rozwijać swoje umiejętności i przyzwyczajać się do presji.

Wszakże spotkania z kibicowską otoczką w tym regionie są praktycznie co tydzień.
– Jako dzieciaki nie zwracaliśmy na to uwagi. Dopiero później przyszło zainteresowanie całym ruchem kibicowskim. Dla mojej juniorskiej drużyny zawsze najważniejsze były derby miasta z GKS-em Jastrzębie. Sportowy prymat w mieście to dla każdego dzieciaka priorytetowa sprawa. Teraz sekcje młodzieżowe są już jednym podmiotem i z tego bardzo się cieszę, gdyż nie ukrywam, że od zawsze byłem kibicem GKS-u. W tamtym czasie dla nas głównym rywalem była Odra Wodzisław Śląski. Aczkolwiek spotkania z Ruchem Chorzów czy Górnikiem Zabrze również elektryzowały.

Właśnie, czy w czasach młodzieżowej ligi były postacie, które się wyróżniały i później mogliśmy ich oglądać na boiskach ekstraklasy?
– Na poziomie ekstraklasy wiele lat pograł Błażej Radler i trzeba przyznać, że od najmłodszych lat wyróżniał się na naszym tle. Mogę tutaj też wspomnieć Aleksandra Kwieka. Jednak dla mnie największy potencjał miał Marek Suker. Byłem pewien, że osiągnie zdecydowanie więcej. Udało mu się zadebiutować w Ruchu Chorzów w młodym wieku. Strzelił nawet na wyjeździe z Legią Warszawa dwie bramki, ale później gdzie się zagubił.

Z Jastrzębia pochodzi Kamil Glik. Mieliście jakiś kontakt?
– Nie. Tak naprawdę o Kamilu dowiedziałem się w momencie, kiedy mnie już w mieście nie było. Po prostu na sportowych boiskach się minęliśmy i z samego miasta w ogóle go nie kojarzę.

Pierwsze zderzenie z piłką seniorską?
– To było w barwach MKS Górnika Jastrzębie, czyli dzisiejszego GKS-u. Najbardziej utalentowani zawodnicy MOSiRu w ramach współpracy przechodzili do tej seniorskiej drużyny. Grałem wtedy przez rok na poziomie ówczesnej 3 ligi. Niestety po reorganizacji rozrywek spadliśmy o klasę niżej. Po kilku miesiącach dostałem zaproszenie na tygodniowe testy w Ruchu Chorzów. Moja dyspozycja spodobała się sztabowi szkoleniowemu, kluby szybko doszły do porozumienia i oficjalnie zostałem zawodnikiem niebieskich.

To był sportowy i mentalny szok? Przechodziłeś do najbardziej popularnego śląskiego klubu z ogromną ilością kibiców.
– Dla mnie duży, ale pozytywny! Nie ukrywam. Zawsze byłem mocno związany ze środowiskiem jastrzębskim. Należałem do osób, które niechętnie zmieniają swoje miejsce zamieszkania. Dlatego tym bardziej podziwiam obecnych chłopaków, którzy w wieku 13 lat potrafią pojechać na drugi koniec kraju. Samo przejścia do Ruchu było przeżyciem. Czuło się wielkość tego klubu. Jeszcze na rozmowach przed podpisaniem kontraktu pojawił się świętej pamięci Gerard Cieślik. Na każdym kroku było odczuwalne ogromne zainteresowanie drużyną. Nie ukrywam, że zyskałem także pod względem finansowym. Mój tata będąc górnikiem w tamtym czasie zarabiał dwukrotnie mniej niż ja. A to, że później przez dłuższy czas nie płacono nam jakichkolwiek pieniędzy, to przysłowiowa inna para kaloszy.

Wspomnienia szkoleniowców z którymi pracowałeś w Ruchu?
– Zadebiutowałem w ekstraklasie u trenera Piotra Mandrysza, z którym miałem okazję później pracować w Termalice i GKS-ie Katowice. Jest to trener, z którym spędziłem najwięcej czasu podczas grania w seniorach. Miałem także okazję współpracować ze świętej pamięci Jerzym Wyrobkiem. To był bez wątpienia najbardziej wesoły szkoleniowiec i dużo pozytywnych historii mam z nim związanych.

Jakieś przykłady?
– Potrafił powiedzieć po odprawie przed treningiem, że siadamy do aut i jedziemy do lasu na długie zajęcia biegowe, a po przyjeździe na miejsce, ku naszemu zdziwieniu palił się już grill. Miał różne metody, aby drużynę mimo biedy scalać. Klub zalegał nam z pieniędzmi kilka miesięcy, a u niego tego nie dało się odczuć. Atmosferą nadrabialiśmy wszystkie niedogodności. Byliśmy wtedy w 2 lidze i to była jedna z bardziej zintegrowanych drużyn. Z wielką chęcią każdy przychodził na treningi.

Jak sobie radziliście bez funduszy?
– Nie miałem wtedy żony i dzieci. Byłem kawalerem, więc mi było łatwiej. Jechałem po meczu do domu. Mama zapakowała mi plecak jedzenia. W słoikach przywoziłem fasolkę, gołąbki, czy pierogi i miałem jedzenia na cały tydzień. W dzisiejszych czasach dla wielu osób takie funkcjonowanie byłoby ciężkie i niezrozumiałe.

Zawodnicy ówczesnego Ruchu. Jakie miałeś kontakty z nimi. Chociażby z taką postacią jak Mariusz Śrutwa.
– Akurat z Mariuszem nie można powiedzieć, abyśmy mieli dobry kontakt. To specyficzna osoba i jestem pewien, że dzisiejsza młodzież w jednej szatni nie miałaby z nim łatwo. Była to postać bardzo twarda pod względem charakteru i mająca mocną pozycję w całym klubie. Dlatego jeśli ktoś mu podpadł, to nie miał co liczyć na dłuższy angaż w Chorzowe. Natomiast w samych superlatywach wspominam Marcina Malinowskiego. Był bardzo dobrym zawodnikiem i poza boiskiem również można było na niego liczyć. W późniejszym okresie miałem swoją kawalerkę. 22 metry kwadratowe w Świętochłowicach na osiedlu Chropaczów, gdzie kibicuje się Ruchowi Chorzów i często tam gościłem popularnego „Malinę”, któremu czasami bardziej opłacało się zostać po treningach u mnie, niż jechać do domu w Wodzisławiu Śląskim. Pamiętam, że spał na materacu, ale z racji, że ja byłem młodszy, to musiałem go nadmuchać!

Najmilsze wspomnienia z występów w Ruchu Chorzów?
– Na pewno awans do ekstraklasy. To był pierwszy znaczący sukces pod względem sportowym. Ponadto dzięki grze dla niebieskich poznałem wiele fajnych i cenionych osób. Chociażby wspomnianego już Gerarda Cieślika, czy Jerzego Buzka. W momencie, kiedy było już wiadomo, że opuszczę Chorzów, to bardzo profesjonalnie zachował się trener Dusan Radolsky. Dla niego liczyła się aktualna forma sportowa. Dlatego ostatnie siedem spotkań występowałem w pierwszym składzie. Ostatni mecz rozegrałem przeciwko Cracovii Kraków. Wygraliśmy 2:0, a po meczu kibice zawołali mnie pod młyn i podziękowali za dotychczasowe reprezentowanie barw Ruchu. To był dla mnie znaczący gest.

Ciąg dalszy nastąpi…

Autor tekstu: Sebastian Chyl

Najnowsze aktualności