Wszystkie aktualności

Wywiadówka #1 – Damian Michalik: „Czuję się w Rzeszowie jak w domu”

czwartek, 17/02/2022

„Wywiadówka” to nowy cykl rozmów, dzięki któremu lepiej poznacie ludzi związanych ze Stalą Rzeszów. Na pierwszy ogień poszedł Damian Michalik, który opowiedział nam m.in. o swoich początkach, sodówce, pechu, pracy na kopalni i w porcie oraz o tym, komu najwięcej zawdzięcza i dlaczego żonie.

Skoro wywiadówka, to zacznijmy od czasów szkolnych. Jakim uczniem był Damian Michalik?

W szkole podstawowej byłem pilnym uczniem, miałem dobre oceny i dobre zachowanie, ale z czasem to się trochę zmieniło (śmiech). Opuściłem się trochę w nauce, ale głównie z tego względu, że zacząłem grać w piłkę, trafiłem do szkółki Górnika Zabrze i ojciec zawoził mnie na treningi niespełna 30 kilometrów w jedną stronę. Czasami musiałem się nawet zwalniać ze szkoły, żeby pojechać na zajęcia. To w głównej mierze spowodowało, że gorzej szło mi w szkole. Zawsze jednak wychodziłem obronną ręką.

Lubiłeś któryś przedmiot oprócz wychowania fizycznego?

Może matematykę, bo z nią jakoś problemów nie miałem. No i informatykę.

Jakbyś nie został piłkarzem, to mógłbyś być informatykiem?

Tego nie można wykluczyć. Moim hobby wcześniej były gry komputerowe, a sam prowadziłem też strony internetowe ze statystykami, gdy robiliśmy turnieje osiedlowe w FIFĘ. Do komputerów zawsze miałem smykałkę.

Zostałeś jednak piłkarzem. Jak się w ogóle zaczęła Twoja przygoda z piłką?

Na pierwszy trening ojciec zaprowadził mnie do klubu w miejscowości, gdzie mieszkałem – Górnika Czerwionka. Tam na początku trenowałem z chłopakami starszymi od siebie o cztery lata, bo mojego rocznika nie było, co w tak małej miejscowości nie jest zaskoczeniem. Spędziłem tam kilka miesięcy. Ojciec był fanem Górnika Zabrze i na którymś meczu usłyszał, chyba w przerwie, że jest nabór mojego rocznika do szkółki tego klubu. Nawet nie pytał mnie, czy tego chcę (śmiech). Po prostu mnie zawiózł i tak to się zaczęło. Trenerem tej grupy był wtedy Michał Probierz.

A jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie związane z piłką nożną?

Myślę, że właśnie Górnik Zabrze. Tam się tak naprawdę wychowałem i te pierwsze wspomnienia są związane właśnie z tym klubem.

Jak wspomniałeś, tata zawiózł Cię na pierwszy trening w Górniku. A jak to wyglądało później?

W szkole podstawowej tata na zmianę z wujkiem wozili mnie i kuzyna na treningi. Na czas gimnazjum odszedłem z Górnika do ROW-u Rybnik, bo ojciec łączył wtedy dwie prace i nie był w stanie mnie wozić, a do Rybnika miałem zdecydowanie bliżej. Po trzech latach wróciłem do Zabrza i trafiłem do internatu.

Z tamtego Górnika gra obecnie ktoś w piłkę?

Praktycznie wszyscy grają. Rafał Kurzawa, Adam Wolniewicz, Dawid Kudła, Daniel Kajzer, Bartek Kopacz, Rafał Pietrzak, Szymon Sobczak i pewnie mógłbym dalej wymieniać. Każdy liznął piłki na wyższym poziomie.

Czytałem, że mogłeś trafić do Herthy Berlin, jako młody chłopak. Było blisko czy daleko do tego transferu?

Mniej więcej w połowie. To było po mistrzostwach polski juniorów starszych, gdzie z Górnikiem Zabrze zajęliśmy 2. miejsce, a ja zostałem wybrany MVP turnieju. Wtedy odezwali się jacyś menadżerowie i różne kluby. Byłem na łączach z Michaelem Bembnem, który wówczas był piłkarzem Górnika. Rozmawialiśmy kilka godzin, bo była szansa, żeby trafić do Herthy Berlin. Klub zablokował jednak ten transfer i podpisałem pierwszy profesjonalny kontrakt z Górnikiem.

Zastanawiałeś się kiedyś, co by było gdyby?

Pewnie, że tak. Czasami żałuję, że ja, czy mój tata mocniej się nie postawiliśmy. Wydaje mi się, że mógłbym się bardziej rozwinąć.

Od początku byłeś zawodnikiem ukierunkowanym na ofensywę?

W juniorach grałem na „10” i nieźle sobie tam radziłem. Dopiero w piłce seniorskiej zostałem przesunięty na skrzydło, dlatego że byłem szybki i dobrze grałem jeden na jeden, a potrafiłem też dorzucić piłkę.

Dosyć szybko zostałeś okrzyknięty sporym talentem. Zakręciło się w głowie od pochwał?

Mogę śmiało powiedzieć, że jakaś lekka sodówka uderzyła mi do głowy, ale też bardzo szybko zostałem sprowadzony na ziemię.

Kto Ciebie sprowadził na ziemię?

Życie. Jak podpisałem pierwszy seniorski kontrakt to zostałem od razu wypożyczony do Ruchu Radzionków…

…To klub dosyć specyficzny, z taką rodzinną atmosferą…

Atmosfera była super, ale dla mnie tamten czas był tragiczny. Klub strasznie kulał finansowo, przez parę miesięcy nie dostawałem pieniędzy, a na dodatek już w pierwszym meczu rozwaliłem torebkę stawową. W klubie mnie nie leczyli, tylko jeździłem do lekarza z Górnika. Dostałem but ortopedyczny do kolana i miałem miesiąc z głowy. Wróciłem po kontuzji, nie byłem dobrze przygotowany i pojawił się uraz mięśniowy. Po pół roku spędzonym w Radzionkowie musiałem wrócić do Zabrza, bo ani nie było pieniędzy, ani grania. Myślałem, że tego nie wytrzymam i pojawiała się mała depresja. Ten mój pierwszy kontakt z piłką seniorską, to było takie zderzenie ze ścianą.

Ta rodzinna atmosfera musiała być w tym klubie, bo w drużynie byli wtedy choćby bracia Mak i Giel…

Generalnie te śląskie szatnie słynął z tego, że jest dobra atmosfera. Mimo że było biednie, podobnie miałem później w Polonii Bytom, to ta niewypłacalność jednoczyła szatnię. Śmialiśmy się, że bieda nas jednoczy.

O atmosferę dbał pewnie świętej pamięci Piotr Rocki…

„Roki” tak naprawdę wprowadził mnie w seniorską piłkę. Wynajmowałem wtedy mieszkanie w Zabrzu z moją ówczesną dziewczyną, a obecnie żoną, a Piotrek też mieszkał w tym mieście i jeździłem m.in. z nim na treningi. To był świetny człowiek.

Pozytywnie zakręconą osobą był zapewne Marcin Krzywicki…

„Krzywy” to bardzo zabawna i pozytywna osoba. Można powiedzieć, że spędziłem z nim sporo czasu, bo razem graliśmy w rezerwach (śmiech).

Następnie był krótki epizod w Kolejarzu Stróże, a tam kolejna barwna postać, jaką bez wątpienia był świętej pamięci senator Stanisław Kogut. Jak go wspominasz?

To był specyficzny klimat. Spędziłem tam tylko pół roku i też praktycznie nie grałem, ale jakoś nieźle wszystko z tego czasu pamiętam. Wydaje mi się, że wtedy wszedł przepis o młodzieżowcu i trener stawiał na kogoś innego. Jak wspominam sam klub? Śmiesznie trochę było, aczkolwiek to był pierwszy klub, w którym były premie za wygrane mecze i co by nie mówić, to po zwycięstwie na drugi dzień była premia wypłacana. Były też oczywiście zabawne historie, jak choćby wtedy, kiedy przyjechał do nas Zawisza Bydgoszcz, który wtedy chyba robił awans do ekstraklasy i z trybun było słychać „złodzieje” (śmiech). Później to można było oglądać w Internecie.

Kolegą z szatni był natomiast choćby Krzysztof Gajtkowski, o którym krąży sporo anegdot. Faktycznie był tak zakręcony?

Nigdy bym nie uwierzył w te wszystkie historie o nim, gdybym go nie znał. A tak to wierzę (śmiech). To jednak człowiek do rany przyłóż. W tamtym czasie już pomału kończył z piłką i był lekko zapuszczony, ale wspominam go mega pozytywnie. Przy nim atmosfera musiała być dobra.

Po Kolejarzu wróciłeś na Górny Śląsk, tym razem do Polonii Bytom, gdzie znów było biednie, ale ponownie trafiła się ciekawa szatnia…

Trafiłem tam chyba nawet razem z Robertem Trznadlem. Przyszliśmy wtedy w trakcie przerwy zimowej do 1-ligowej Polonii, która jednak na półmetku miała tylko 4 punkty i nie było w zasadzie szans na utrzymanie, ale w sumie mało brakło, a to by się nam udało. Wypłaty w zasadzie nie widzieliśmy na oczy. No, może raz na pół roku. To na atmosferze udawało nam się robić jakieś wyniki. Ten pierwszy rok w tym klubie to był spadek do 2 ligi, w niej zagrałem pół roku i przerwałem granie, bo na początku roku urodziło mi się dziecko, pojawiły się obowiązki, założyliśmy rodzinę i potrzebowaliśmy tych pieniędzy. Chwilę jeszcze próbowaliśmy jakoś sobie radzić, pożyczaliśmy pieniądze od jednych i drugich rodziców czy od znajomych, ale ile można funkcjonować w ten sposób. Nie widziałem innej opcji, jak wyjechać zagranicę.

Najpierw była Anglia…

Pracowałem tam w porcie przy rozładunku statków w fatalnych warunkach pogodowych. Wiało, padało, sypał śnieg, a swoje trzeba było robić. Bardzo ciężka praca z małymi przerwami na posiłek. Na dodatek z dala od rodziny i znów ocierało się to o jakąś depresję.

Próbowałeś się tam zahaczyć w jakimś klubie?

Zupełnie nie. Miałem wtedy dosyć piłki. Byłem tam tylko w celach zarobkowych. Kiedy tam jednak byłem dostałem telefon od taty mojego kolegi, z którym grałem w Górniku Zabrze. On pracował na kopalni i był prezesem Gwarka Ornontowice. Powiedział mi, żebym przyjeżdżał i będę grał u nich w 4 lidze i pracował na kopalni dodatkowo. Usłyszałem, że zarobię tyle i tyle oraz zapewnienie pomocy przy znalezieniu mieszkania. Pomyślałem sobie, że to dar od Boga. Zadzwoniłem do żony i wszystko przedstawiłem. Usłyszałem, żebym się nawet nie zastanawiał, tylko pakował i wracał. Wszystko rzuciłem i wróciłem do Polski. Było rzeczywiście tak, jak prezes mówił. Szybko załatwiliśmy papiery w kopalni, podpisałem kontrakt z klubem, a miesiąc później udało się załatwić mieszkanie.

Damian Michalik

Faktycznie pracowałeś na kopalni?

Na początku słyszałem głosy, że załatwią mi pracę i nie będę musiał zjeżdżać na dół, tylko będę podbijał kartę i tyle. Niestety, tak dobrze nie było. Pracowałem normalnie pod firmą, a nie pod kopalnią, co jest jeszcze cięższe, a do tego pod samą ścianą, gdzie jest najciężej. Człowiek był cały czarny, do tego 40 stopni. Jak wyjeżdżałem na górę to z godzinę musiałem się myć. Wytrzymałem tak osiem miesięcy. Grając wcześniej w Polonii poznałem Mariusza Sachę i on się do mnie odezwał, czy nie chciałbym przyjechać do Holandii do pracy przy rozładunku wózków widłowych. Zdecydowałem się tam pojechać, ale znów byłem sam, bez rodziny. W międzyczasie pojawił się jakiś kryzys między mną i żoną, która w domu została sama z małym dzieckiem. Byłem tam więc tylko trzy miesiące.

Wtedy doceniłeś życie piłkarza?

Zgadza się. Pomyślałem, że miałem tę przyjemność, że wcześniej mogłem wyjść na trening, spędzić 2-3 godziny na powietrzu i robić to, co kocham. A w Holandii, czy wcześniej w Anglii bądź na kopalni, to była ciężka, fizyczna praca. To był przełom w moim życiu. Rozmawiałem z żoną i powiedziała: „Skup się na piłce. Masz talent, wszyscy ci to powtarzają. Moi rodzice wyciągają do nas pomocną rękę i będziemy mogli u nich pomieszkać, a ty skup się na piłce i zrób wszystko, aby coś osiągnąć i w końcu zarobić normalne pieniądze”. No i tak się stało. Zadzwoniłem wtedy do Dawida Piątkowskiego, którego znalazłem w Internecie, jako chyba psychologa sportowego, ale on bardziej był takim pozytywnym wariatem (śmiech). Generalnie jednak to człowiek wielu talentów, a po rozmowie z nim poczułem przypływ energii i pozytywnego nastawienia do życia.

No i wróciłeś do Polonii Bytom…

Zadzwoniłem do trenera Jacka Trzeciaka, którego znałem z poprzedniego pobytu w Polonii i powiedziałem, że chciałbym wrócić. Można powiedzieć, że ja i Robert Trznadel byliśmy takimi jego synami, ale też dobrze graliśmy i pamiętał mnie z tego. Zacząłem więc przygotowania w styczniu w tym klubie i krok po kroku się odbudowywałem.

Odbudowałeś się na tyle, że przeszedłeś do 1-ligowego Zawiszy Bydgoszcz. To był jednak już zmierzch klubu prowadzonego przez Radosława Osucha. Jak wspominasz tę barwną postać?

Dla mnie to był kolejny cios. Po powrocie do Polonii całkowicie postawiłem na piłkę, trenowałem dodatkowo poza klubem i miałem dobry okres. Zrobiliśmy awans, przyczyniłem się do tego, a w 2 lidze byłem, tak wszyscy mówili, najlepszy w drużynie. Pojechałem na testy do ekstraklasowego Podbeskidzia Bielsko-Biała, ale zadzwonił do mnie Radek Osuch, powiedział, że chcą wrócić do ekstraklasy, dostanę takie i takie pieniądze, załatwią mi mieszkanie. No i znów wyglądało to na uśmiech losu. W Polonii za bardzo pieniędzy nie było, tylko jakieś stypendium 1300 złotych, a tam usłyszałem chyba trzy razy więcej, co też może nie było dużymi pieniędzmi, ale już spokojnie można byłoby zabrać ze sobą rodzinę. Podpisałem kontrakt, przyjechałem w trakcie przerwy zimowej i to było ostatnie pół roku Zawiszy Bydgoszcz. Dostałem jedną pensję w styczniu, od lutego nie płacili, a Radek Osuch się zawinął. Wpadłem z deszczu pod rynnę. Całe szczęście, że zostawiłem po sobie niezłe wrażenie.

Bo generalnie, pomimo tych problemów, zagraliście niezłą rundę…

Tak, ale myślę też, że kluby pamiętały mnie z tej dobrej gry w Polonii Bytom. Po Zawiszy miałem ofertę z Puszczy Niepołomice, Wisły Puławy, ale też z Olimpii Grudziądz, w której miałem kilku znajomych i postawiłem właśnie na ten klub.

Właśnie tam pierwszy raz zagrzałeś miejsca dłużej, bo w tym klubie spędziłeś dwa lata…

I był to chyba pierwszy klub, który w miarę regularnie płacił. Zdarzały się może tylko małe poślizgi, ale to było nic. Można się było skupić na piłce. Jak przychodziłem tam z Bydgoszczy, to w zasadzie nic nie miałem. W Zawiszy nie płacili, a pieniędzy nie szło odzyskać. W Grudziądzu załatwili mi, że mieszkałem w hotelu przy klubie za darmo. Żona wtedy kończyła szkołę i została z synem na Śląsku, a w drugim roku dołączyli do mnie. Przedszkole dla młodego mieliśmy dwie ulice dalej, więc wszystko było na miejscu. Otarliśmy się wtedy o ekstraklasę, bo zabrakło nam tylko 2 punktów. Mogłem się jednak skupić tylko na piłce i przedłużyłem umowę o kolejny rok. Znów mieliśmy grać o awans, apetyty były, ale niestety to był sezon, w którym spadliśmy. Ja, jako jednostka, miałem jednak świetną rundę i miałem propozycje z ekstraklasowych klubów i jedną nogą byłem praktycznie w Arce Gdynia. Chciały mnie też Śląsk Wrocław i Piast Gliwice, ale skończyło się na tym, że poszedłem do GKS-u Katowice. Wyszło tak, bo kontrakt podpisałem jeszcze w zimie. Później plułem sobie trochę w brodę, ale koniec końców wróciłem do siebie na Śląsk. Z Gieksą były zresztą plany, aby walczyć o awans.

A skończyło się spadkiem. Z dzisiejszej perspektywy masz odpowiedź na pytanie „jakim cudem tamten GKS spadł”?

Nie mam pojęcia, jak to się mogło tak skończyć. Do dzisiaj się zastanawiam nad tym, słyszałem różne teorie na ten temat, ale ja nie znam odpowiedzi na to pytanie.

Poznałeś tam młodego Tymoteusza Puchacza. Już wtedy był takim pozytywnym wariatem?

Cały czas siedział na siłowni (śmiech). Na pewno to pozytywna postać, ale ja z nim byłem krótko, bo on dołączył do nas już w trakcie sezonu, a ja po rundzie odszedłem. On chyba dopiero na wiosnę grał regularnie, kiedy przyszedł trener Dudek. Ja tego czasu nie wspominam dobrze. Miałem najpierw uraz, a później, jak przyszedł trener Dudek, to usłyszałem, że mogę się tutaj czuć lepszy, ale u niego nie będę grał, bo nie widzi mnie w swojej taktyce.

Skończyło się to odejściem z tego klubu i jak GKS spadał do 2 ligi, to Ciebie już w nim nie było, bo zimą przeszedłeś do Rakowa Częstochowa, który wywalczył awans do ekstraklasy. Ty tam jednak nie pograłeś…

Trener Papszun już wcześniej chciał mnie w Rakowie i co pół roku do mnie dzwonił i pytał, czy nie chciałbym przyjść. Wtedy byli jeszcze w 2 lidze i wolałem zostać w 1 lidze. Kiedy jednak zależało mi na odejściu z GKS-u, bo nie miałem zamiaru trenować tylko i grać w rezerwach, znów odezwał się Raków. I znowu lepiej być nie mogło, bo chciał mnie klub, który był na autostradzie do ekstraklasy. Miałem tak skonstruowany kontrakt, że mam pół roku na to, aby się pokazać, a jak udowodnię, że jestem tam potrzebny, to przedłużamy go o dwa lata. I na pierwszym obozie naderwałem mięsień dwugłowy. Dramat. Jest z tyłu głowy, że masz pół roku, żeby się pokazać, a tu takie coś. Wyleczyłem kontuzję, potrenowałem trzy tygodnie i na treningu złamałem dwa żebra. Przez te pół roku z miesiąc może trenowałem. Cały czas miałem pod górkę. Przez trzy lata trenowałem też indywidualnie z różnymi trenerami, robiłem dwa razy więcej, niż powinienem, a tu kolejny prztyczek w nos. Jasne się więc stało, że w Rakowie nie przedłużą ze mną umowy i wtedy odezwała się Stal Rzeszów. Trener Niedźwiedź powiedział, że na pewno się przydam i, jak się okazało, to było najlepsze, co mnie spotkało. Te początki może nie były dobre, bo też miałem uraz, później w trakcie meczu z Lechem Poznań trafiłem do szpitala z podejrzeniem zapalenia osierdzia. Mówili mi, że przez rok nie będę mógł uprawiać żadnej aktywności fizycznej, bo takie miałem wyniki. Pierwsza runda była więc średnia, a drugie pół roku to pandemia (śmiech).

Tobie akurat chyba się przysłużyła…

Mogła być dla mnie zbawienna. Było więcej czasu, aby się przygotować lepiej i startowałem z tego samego pułapu, co inni. Od tamtego momentu jestem na tej fali wznoszącej. Świetnie się tutaj czuję, jak w domu, a ludzie i miasto są najlepsze, na jakie trafiłem przez całą karierę.

Przez te wszystkie lata miałeś wielu trenerów, jak choćby wspomniany przez Ciebie Marek Papszun. Co on ma w sobie takiego, że będąc w zasadzie człowiekiem znikąd, osiąga takie sukcesy?

Ja go nie miałem okazji jakoś świetnie poznać, ale z tego co pamiętam miał swój styl gry i co by się nie działo tego się trzymał. Zwracał też ogromną uwagę na detale, które są ważne i teraz coraz więcej trenerów ma takie podejście. Coś takiego jak przyjęcie kierunkowe, obrót głowy przed podaniem, żeby skontrolować przestrzeń i poruszanie się przede wszystkim każdego zawodnika na danej pozycji. Zwracał na to mega uwagę, a wcześniej nigdy tego nie słyszałem od żadnego trenera, a to mi na pewno bardzo pomogło. Dzięki temu zrobiłem pewien progres.

Jak słyszę „przyjęcie kierunkowe”, to od razu na myśl przychodzi mi trener Niedźwiedź…

Dzięki temu, że do trenera Niedźwiedzia trafiłem od trenera Papszuna, nie miałem z tym problemu. A pamiętam, że jak ktoś do nas tutaj przychodził, to standardowym hasłem trenera było „widać, że z nami nie trenowałeś” (śmiech).

Bez wątpienia ciekawą osobą jest też Przemysław Cecherz, którego niektóre konferencje prasowe przeszły do historii…

Akurat grałem wtedy w Stróżach, kiedy miała miejsce ta ciekawa konferencja w Grudziądzu (śmiech). Miło wspominam tego trenera.

Jest ktoś komu zawdzięczasz najwięcej?

Myślę, że każdy trener coś mi dał.

To nie musi być trener…

To zdecydowanie swojej żonie. Dzięki niej dalej gram w piłkę na tym poziomie, a wiem, że stać mnie na jeszcze więcej.

Przez te wszystkie lata była jakaś oferta, której odrzucenia żałowałeś? I może nie mówmy już o Herthcie Berlin, bo to nie było zależne od Ciebie…

W tym samym czasie co Hertha chciało mnie też Zagłębie Lubin, ale w tym wypadku też mnie Górnik nie puścił. Podobna sytuacja była z propozycją z Lecha Poznań.

A taka oferta, że sam powiedziałeś „nie”?

To nic nie przychodzi mi na myśl.

W piłce jest miejsce na przyjaźnie?

Pewnie, że tak. To jest jednak taki zawód, że poznajesz kogoś, a za pół roku ciebie lub jego w klubie już nie ma i drogi się rozchodzą. Ktoś, kto nie jest związany z piłką, myśli, że mamy trening, dwie godzinki, już jest wolne i można się spotykać ze znajomymi. Tego czasu nie ma jednak wcale za wiele, aby utrzymywać regularny kontakt i zostaje w zasadzie tylko telefon. Nie ma szans na jakieś odwiedziny, bo masz jeden dzień w tygodniu wolny, a i to nie zawsze. Ja przykładowo przychodzę do klubu o 8 rano i wychodzę dopiero po 15. Muszę się przecież przygotować do treningu czy popracować z fizjoterapeutą. Do tego są akcje marketingowe, gdzieś trzeba pojechać do szkoły. Jest sporo rzeczy, o których ludzie nie wiedzą.

To kogo ze świata piłki nazwałbyś swoim przyjacielem?

Takim największym jest na pewno Robert Trznadel, z którym grałem kilka lat, a na Śląsku mamy mieszkania po sąsiedzku. Mamy cały czas kontakt, on jest w Rzeszowie i się spotykamy.

Praktycznie całą karierę spędziłeś na zachodzie Polski. Coś Ciebie zaskoczyło, kiedy trafiłeś do Stali, a więc na wschód naszego kraju?

Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie miasto, które jest bardzo ładne, czyste i ma wszystko, co jest potrzebne do życia. Teraz mogę powiedzieć, że nie chciałbym wracać na Śląsk. Razem z żoną jesteśmy bardzo zadowoleni. Żona ma pracę, syn chodzi do szkoły, ma znajomych. Czuję się w Rzeszowie jak w domu. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nigdzie nie czułem się lepiej. Może też dzięki temu dobrze mi idzie w piłce, bo to jest mega ważne.

Macie w Rzeszowie swoje ulubione miejsca?

Mamy swoje restauracje, gdzie lubimy wyskoczyć na obiad czy kolację, a jeśli chodzi o miejsca, to często spacerujemy na Bulwarach. Zdarzało nam się nawet jeździć na rolkach. Teraz żona jest w ciąży, to już nie bardzo możemy. No i oczywiście piękny rzeszowski Rynek.

Kiedy jest urlop, to wybieracie cieplejsze miejsca, czy wolicie choćby góry?

Zdecydowanie cieplejsze klimaty. Latem byliśmy w Turcji i z chęcią byśmy tam wrócili, aczkolwiek chcemy też próbować coś nowego. Generalnie jednak słońce, plaża i basen to jest to, co lubimy.

Jak Damian Michalik lubi spędzać wolny czas?

Żona mnie zabije, ale lubię pograć na konsoli w FIFĘ (śmiech).

Bardziej określisz siebie jako mistrza patelni, czy jednak jajecznica i nic więcej?

Nie wiem, czy jestem mistrzem patelni, ale lubię gotować i myślę, że nieźle mi to wychodzi, natomiast moja żona jest w tym zdecydowanie lepsza.

A jaką kuchnię preferujesz?

Włoską, ale polska kuchnia też jest sztosik.

Czyli jako rodowity Ślązak stawiasz na roladę z kluskami śląskimi i modrą kapustą?

To jest bez wątpienia najlepsze danie i nigdy mi nie zbrzydnie (uśmiech).

Zapytam jeszcze o tatuaże, bo masz ich trochę. Mają one jakiś głębszy przekaz?

Wszystkie są związane z moim życiem i rodziną. Podobają mi się i myślę, że będzie ich jeszcze więcej. To jest trochę jak narkotyk. Ktoś, kto tego nie spróbuje, to tego nie zrozumie.

Niedawno trafiłeś na Twittera. Po co ci to? (uśmiech)

Bo zawsze w szatni dowiadywałem się wszystkiego ostatni (śmiech). Kilka lat temu miałem różne media społecznościowe, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że nie jest mi to potrzebne i się od tego odciąłem. W końcu jednak zaczęło być dla mnie denerwujące, że ktoś się mnie o coś pyta, a ja nie wiem, o czym mowa. W tych czasach jest to dobre źródło informacji.

Już całkiem na koniec poproszę o ulubioną anegdotę z piłkarskiej szatni…

Anegdota żadna mi nie przychodzi na myśl, więc powiem, że Sławek Szeliga wchodzący do szatni po wygranym meczu czy dobrym treningu i mówiący „ale my grali” (śmiech).

Najnowsze aktualności