Wszystkie aktualności

Wywiadówka #10 | Krzysztof Danielewicz: „Nigdy się nie poddawałem i nie zmieniałem celu. Wciąż jest nim Ekstraklasa”

niedziela, 23/04/2023

Jak wiele w jego życiu zmieniły narodziny syna? Który z obecnych reprezentantów Polski nie rozstawał się z piłką i grał nawet w swoim pokoju w internacie? W którym klubie zastanawiał się czy zjeść suchy makaron czy ryż? Dlaczego opóźniła się feta po awansie z Cracovią do Ekstraklasy? Jak pamięta mecz ze Stalą Rzeszów, w którym jego Pogoń Siedlce wygrała 5-1? Jak przebiegały negocjacje ze Stalą Rzeszów? Jak żyje się w naszym mieście? M.in. o tym dowiecie się z kolejnej Wywiadówki, której bohaterem jest pomocnik Krzysztof Danielewicz.

Jak bardzo zmieniło się Twoje życie 20 marca 2023 roku?

Nie da się ukryć, że się zmieniło i to bardzo. Jakoś tak mniej czasu jest w ciągu dnia (śmiech). Za to energia i poziom szczęścia w życiu jest na bardzo wysokim poziomie, a na samo życie patrzy się z trochę innej perspektywy. Wszyscy mówili mi przed narodzinami syna, że jest to niesamowite uczucie i taki emocjonalny strzał i rzeczywiście tak jest. To bez wątpienia najwspanialsza chwila w życiu. Nie jest też źle z wysypianiem, tutaj chwała mojej narzeczonej, bo bierze na siebie obowiązki nocne, więc na treningi nie przychodzę zmęczony.

Chciałbyś, aby Niko w przyszłości został piłkarzem?

Myślę, że tak, ale nie będę go absolutnie do tego przymuszał. To będzie musiała być jego decyzja. Jeżeli będzie się to jemu podobało to super, jeżeli nie, to nie będę na to naciskał.

A Ty zawsze chciałeś być piłkarzem?

Tak. Mam dwóch starszych braci, którzy grali w koszykówkę i jak byłem mały to dostawałem prezenty związane właśnie z tą dyscypliną sportu, ale jakoś o niej nigdy nie pomyślałem, że chciałbym ją uprawiać. Ja jestem jeszcze z pokolenia podwórkowego i od rana do wieczora biegałem za piłką. U nas na osiedlu nie było większych frakcji uprawiających inne dyscypliny, więc w zasadzie wszyscy ganialiśmy za futbolówką. Tylko czasem, jak już nam się piłka znudziła, co było rzadkością, to graliśmy trochę w kosza, ale generalnie to właśnie piłka nożna pochłaniała nam czas.

Pochodzisz z Wrocławia, dużego miasta, więc domyślam się, było dużo chętnych do grania w piłkę…

Wychowałem się na osiedlu Kosmonautów, które jest dużym blokowiskiem, podzielonym na, tak można powiedzieć, podwórka i na moim było nas 8-10 do grania, a na kolejnym podobna grupa chłopaków, więc łatwo było organizować mecze. To były zawsze zacięte pojedynki i niejedna krew czy łza się polała (uśmiech).

A jakim byłeś dzieckiem?

Raczej byłem spokojnym dzieciakiem, aczkolwiek nie dawałem sobie wejść na głowę. Jak się grało ze starszymi od siebie to nie można sobie było na to pozwolić, bo byłoby ciężko. Czasami kończyło się to szturchańcami, ale generalnie problemowym dzieckiem nie byłem.

Twoim pierwszym klubem był Parasol Wrocław. Jak do niego trafiłeś?

Jeśli dobrze pamiętam miałem 7 lat, kolega grał w tym klubie i mnie zaprowadził na trening. Od tamtego momentu, tak można powiedzieć, wszystko ruszyło i wszedłem w rygor regularnego trenowania, rozgrywania meczów i takiego podporządkowania wszystkiego sportowi, co, choćby w wieku licealnym, nie jest łatwe, bo wtedy w weekendy znajomi chodzili na imprezy, a mnie to trochę omijało. Też jest to pewien rodzaj poświęcenia, ale oczywiście nie żałuję.

Jako nastolatek przeniosłeś się do Zagłębia Lubin. Zostałeś wypatrzony w rozgrywkach ligowych, czy jakoś inaczej się to wszystko odbyło?

Jako zawodnik Parasola Wrocław grałem w kadrze wojewódzkiej, w której zdecydowaną większość stanowili zawodnicy właśnie Zagłębia, Śląska Wrocław czy Miedzi Legnica. Już wcześniej było jakieś zainteresowanie innych klubów moją osobą, ale nie dochodziło do porozumienia między klubami. Przez wiele lat jeździłem na kadrę wojewódzką, co też było okazją do podszkolenia się i to bez wątpienia otworzyło mi ścieżkę do poważniejszej piłki, przez co rozumiem trafienie do Akademii Zagłębia Lubin.

Szybko awansowałeś do drugiej drużyny, w której spotkałeś… Pawła Oleksego…

Jeśli dobrze pamiętam to Paweł już był w Zagłębiu, kiedy ja do niego trafiłem, a razem chodziliśmy też do jednej klasy. Wtedy Zagłębie spadło z Ekstraklasy i z Młodej Ekstraklasy zrobiły się rezerwy, co dla nas, młodych chłopaków, mam na myśli grę w 3 lidze, było super przetarciem. Nasz rocznik, nieskromnie mówiąc, był bardzo dobry, bo wygraliśmy chyba wszystko, co mogliśmy – Młodą Ekstraklasę, mistrzostwa Polski juniorów młodszych i starszych. Co prawda za wielu z nas w Zagłębiu nie zadebiutowało, ale wtedy polityka klubu była taka, że przychodziło wielu graczy zagranicznych. Podejrzewam, że teraz, jakby się trafił taki rocznik, to połowa jedenastki pierwszej drużyny to by mogli być wychowankowie.

Może nie mieszkałeś daleko od rodzinnego Wrocławia, ale jednak żyłeś w internacie. Jak to wspominasz?

W wieku 16 lat wyjechałem z domu rodzinnego i już nie wróciłem (uśmiech). Byłem jednak na tyle dojrzały, że nie miałem problemu z samą przeprowadzką. Tamten czas wspominam bardzo dobrze, poznałem mnóstwo dobrych kolegów, którzy przewinęli się przez ten internat. W pokoju naprzeciwko mnie mieszkał Piotrek Zieliński i tylko było słychać, jak gra sobie w siatkonogę, więc często do niego wpadaliśmy i graliśmy z nim. To był fajny czas, bo Zagłębie już wtedy było dobrym miejscem do rozwoju młodych zawodników, a teraz, podejrzewam, jest jeszcze lepszym.

Mówiłeś, że mieliście świetny rocznik, a za dowód niech posłużą nazwiska. W jednej drużynie, oprócz Ciebie i Pawła Oleksego grali jeszcze m.in. Damian Dąbrowski, Adrian Błąd, Paweł Olkowski, Adrian Rakowski czy Arkadiusz Woźniak…

Rzadko się zdarza, żeby tylu ludzi z jednej drużyny zaistniało tak konkretnie na poziomie 1 ligi czy Ekstraklasy. Tak, to była fajna paczka.

W Młodej Ekstraklasie rozegrałeś sporo meczów, ale szansy w pierwszej drużynie nie dostawałeś. Czułeś zawód w związku z tym?

Na pewno był to zawód, ale też bodziec do jeszcze cięższej pracy. Już wtedy nauczyłem się, że w życiu piłkarza są trudne momenty. Od jednego z trenerów usłyszałem, że nie zagram na wysokim poziomie, ale nie podłamało mnie to jednak, tylko dało jeszcze większego kopa. Pomyślałem „dobra, nie zadebiutuję w Zagłębiu, to zrobię to w innym klubie”. Od tamtego momentu miałem taki cel i go osiągnąłem.

I na jedną rundę przeszedłeś do 1-ligowego wtedy Ruchu Radzionków…

To była moja decyzja. Trafiłem do klubu, w którym panowała niesamowita bieda, a ja dostałem jedną pensję na sześć. Jeśli chodzi o budynek klubowy czy stadion to nawet nie wiem, jakie czasy pamiętał (śmiech). To aż niesamowite, że to było wtedy dopuszczone do użytkowania, ale co ciekawe wspominam to wszystko bardzo dobrze. Oczywiście przede wszystkim ze względu na ludzi. W szatni mieliśmy fajny miks zawodników doświadczonych i młodych.

Był w niej choćby świętej pamięci Piotr Rocki…

Można powiedzieć, że on wszystko spinał, ale ważnymi postaciami byli też choćby Mariusz Muszalik, Marcin Dziewulski czy Adam Giesa. Atmosfera była kapitalna, pomimo tego, że czasem człowiek się zastanawiał co zje, a do wyboru był suchy makaron albo ryż (śmiech). Takie sytuacje też kreują charakter i jedyne co możesz zrobić to wyjść w weekend na mecz i pokazać się z jak najlepsze strony, żeby drużyna wygrywała, i samemu trafić do lepszego klubu.

Tobie udało się wypromować w Ruchu Radzionków, bo trafiłeś do Cracovii, również 1-ligowej, ale to był zupełnie inny świat…

W Radzionkowie zagrałem 12 meczów, strzeliłem trzy gole i to wystarczyło, żeby wzięła mnie Cracovia, która spadła z Ekstraklasy, a dla mnie to był pierwszy poważny seniorski klub, w którym była wizja i cel. Ambicją był szybki powrót na najwyższy poziom, a do tego trafiłem na trenera Stawowego, który wyznawał specyficzną wizję futbolu, która opierała się na hiszpańskiej piłce, a więc dużo podań, ruchu i kreatywności. To mi oczywiście bardzo odpowiadało i bez wątpienia był to dla mnie fajny czas.

W pierwszym Twoim sezonie w Cracovii wywalczyliście awans, a wszystko decydowało się w ostatniej kolejce…

W przedostatniej kolejce pauzowałem za żółte kartki i mecz z GKS-em Tychy oglądałem z trybun. Przegraliśmy tamto spotkanie, a Bruk-Bet Termalica Nieciecza równocześnie grała z Olimpią Grudziądz i prowadziła, a gdyby tak się to zakończyło, to nie mielibyśmy szans na awans. Wszyscy od nas mieli już zwieszone głowy, a nagle wskoczyła informacja, że Olimpia wyrównała w ostatniej minucie i to po golu bramkarza. Coś nad nami wtedy czuwało, choć dalej nie mogliśmy być niczego pewni, bo my sezon kończyliśmy w Legnicy, a niecieczanie w Świnoujściu i dalej to oni byli bliżej celu. Wszystko się jednak poukładało po naszej myśli i mogliśmy świętować. To był mój taki pierwszy sukces. Tutaj przypomina mi się jeszcze jedna historia. Nasz powrót na fetę do Krakowa opóźniał się, bo mieliśmy kontrolę antydopingową, a Bojan Puzigaca miał problem z oddaniem moczu i chyba z dwie i pół godziny musieliśmy czekać, aż wyruszymy w drogę (śmiech).

W zespole „Pasów” zaliczyłeś 25 meczów na najwyższym poziomie ligowym, prawie wszystkie w podstawowym składzie i… odszedłeś do Śląska Wrocław. Powrót do rodzinnego miasta był aż tak kuszący?

Wtedy dużo klubów z Ekstraklasy się do mnie zgłosiło i miałem spory wybór. Śląsk był mocną ekipą, niedawnym mistrzem Polski i zapowiadało się, że wciąż będzie walczyć o wyższe cele. To mnie przede wszystkim przekonało. To się sprawdziło, bo ten pierwszy sezon zakończyliśmy na 4. miejscu, które dało nam awans do europejskich pucharów. Ja w nich niestety nie zadebiutowałem, bo na ostatnim treningu przed pierwszym meczem z Celje złapałem kontuzję. Bywa…

Wracając do Cracovii, spotkałeś tam m.in. Sławka Szeligę. Dzięki niemu, a także znając Pawła Oleksego, łatwiej było wejść do szatni Stali Rzeszów?

Sławek to był nasz kapitan, razem graliśmy w środku pola i dobrze się znaliśmy. Na pewno było dzięki temu łatwiej tutaj wejść, ale jak się gra na wyższym poziomie w Polsce i ma się około 30 lat to tak naprawdę w każdym klubie można spotkać kogoś, z kim się grało wcześniej.

W Pasach grałeś też choćby z Saidim Ntibazonkizą. To jeden z barwniejszych piłkarzy, jakich spotkałeś?

To był dobry piłkarz, z ciekawą mentalnością (uśmiech). Najlepiej będzie ją przedstawić na konkretnym przykładzie. Graliśmy mecz, Saidi występował na prawym skrzydle, a po tej stronie defensywy występował bodajże Łukasz Mierzejewski. Nie pamiętam z kim graliśmy, ale cały czas rywale szli na Łukasza dwóch na jednego. W końcu Łukasz mówi do Saidiego „Saidi, help me”. Na co usłyszał „No, no, no my friend, I`m not a defender” (śmiech). Trzeba oczywiście oddać, że w ofensywie dawał nam naprawdę dużo.

Mając w szatni Adama Marciniaka ciągle było wesoło?

To prawda. Generalnie wtedy w Cracovii była taka ekipa, jak to się mówi, do tańca i do różańca. Adaś śmiał się, że dopiero w Cracovii nauczył się grać w piłkę, bo wcześniej tylko przecinał i podawał do najbliższego, a trener Stawowy zaczął wymagać od niego innych rzeczy. Przy tym trenerze również wielu doświadczonych zawodników dużo się nauczyło.

W swoim drugim sezonie w Śląsku Wrocław jesienią grałeś sporo, ale zimą zamieniłeś go na Górnika Łęczna…

Do Śląska przyszedł nowy trener i usłyszałem, że nie będę grał. Nie miałem zamiaru spędzić całej rundy na ławce, więc jak tylko pojawiła się oferta z również Ekstraklasowego Górnika to po prostu na nią przystałem.

Tam znowu czekała Ciebie walka o inne cele, bo o utrzymanie. To jest bardziej stresujące, niż gra o czołowe lokaty?

Zdecydowanie bardziej. To jest inny rodzaj presji, ale to też ciekawe doświadczenie, bo można się rozwinąć pod względem mentalnym. W pierwszym sezonie udało nam się utrzymać, ale już w drugim, za trenera Smudy, to się nie udało. Albo inaczej, wywalczyliśmy spadek (śmiech).

W Górniku Łęczna spotkałeś Jana Bednarka, wtedy młodziutkiego obrońcę. Miał już to coś?

Z Jankiem razem jeździliśmy na treningi z Lublina do Łęcznej, bo mieszkaliśmy obok siebie. On na samym początku w ogóle nie grał, ale pamiętam, że dużo pracował indywidualnie, a razem jeździliśmy na siłownię. Nie zwieszał głowy, tylko walczył i kończył sezon jako podstawowy zawodnik, choć nie w obronie, tylko na „6”. Kolejny sezon rozegrał w Lechu Poznań i od razu poszedł do Southampton. To tylko pokazuje, że rok w piłce może bardzo wiele zmienić. Zresztą przykładem tego może być również Sebek Mila, który, jak ja przychodziłem do Śląska, zaczynał sezon utraconą opaską kapitana, miał nadwagę, bo wracał po kontuzji. A rok później strzelał Niemcom gola na Stadionie Narodowym. To są niesamowite historie, które utwierdzają w przekonaniu, że w piłce wszystko jest możliwe.

W zespole z Lubelszczyzny nie brakowało doświadczonych piłkarzy. Kto wtedy trząsł tamtą szatnią?

Do głowy przychodzi tak naprawdę sporo nazwisk. Byli Grzesiu Bonin, Sergiusz Prusak, Paweł Sasin, Przemek Pitry, ale też Kuba Świerczok, który był młody, ale nie dawał sobie w kaszę dmuchać.

Po spadku z Górnikiem Łęczna trafiłeś do Chojniczanki Chojnice i otarłeś się o awans do Ekstraklasy…

Przekonałem się na własnej skórze, że jak się spadnie z Ekstraklasy, to dużo trudniej jest do niej wrócić, niż się utrzymać. Z Chojniczanką skończyliśmy na 3. miejscu, później, jak byłem wypożyczony do Warty Poznań awansowaliśmy, ale ja musiałem wrócić do Miedzi Legnica. Z tym ostatnim klubem też było blisko, ale się nie udawało. Ciągle jest to mój cel i to mam cały czas w głowie, aby wrócić do Ekstraklasy. Mam w niej rozegrane 92 mecze i takim pierwszym celem jest, aby dobić do setki, a jak już tam wrócę, to oczywiście mam nadzieję, że zostanę na dłużej (uśmiech).

Jak wspomniałeś po Chojniczance była Miedź Legnica i to był taki dziwny dla Ciebie czas, bo jak byłeś z tego klubu wypożyczony do Warty to oba te kluby grały w barażach o awans…

Miałem świadomość, że gdyby doszło do bezpośredniego starcia to i tak nie mógłbym zagrać. Sytuacja ta była faktycznie dosyć dziwna. Z jednej strony fajnie, bo były większe szanse, że któraś z moich drużyn awansuje, z drugiej nie wiedziałem tak naprawdę jaka będzie moja przyszłość. Skupiałem się więc po prostu na tym, aby grać jak najlepiej i indywidualnie wrócić do Ekstraklasy.

Można powiedzieć, że tamta Warta to była taka trochę bogatsza wersja Ruchu Radzionków?

Myślę, że można tak to nazwać. Warunki nie były luksusowe, ale pensje mieliśmy wypłacane na czas, aczkolwiek był to okres pandemiczny więc były one okrojone. Wspominam to wszystko jednak bardzo dobrze, bo szatnia była tam rewelacyjna, a dbali o nią ci, którzy w Warcie byli już od dłuższego czasu, a każdego nowego przyjmowali rewelacyjnie. To na pewno miało duży wpływ na to, że osiągnięty został tak kapitalny wynik.

Spinał to wszystko Łukasz Trałka, który, tak się wydawało, jest już po drugiej stronie rzeki?

Myślę, że bardziej byli to Bartek Kieliba, Adrian Lis czy Jakub Kiełb, a więc ci ludzie, którzy byli w Warcie od wielu lat i przeżyli te czasy trudne dla nich, kiedy było biednie, nie było wypłat, a doczekali tego, że awansowali do Ekstraklasy, w której obecnie poznaniacy robią niesamowity wynik. Łukasz natomiast dał na pewno piłkarską jakość i fajnie się wkleił w to towarzystwo, ale to wcześniej wspomniani dbali o całokształt szatni.

Po awansie z Wartą wróciłeś do Miedzi Legnica i tam na pewno nie wszystko poszło po Twojej myśli…

To był dziwny okres i do dzisiaj nie wiem, o co chodziło. Przyszedł trener Skrobacz, wybrał mnie do rady drużyny, byłem wicekapitanem, w sparingach grałem, rozegrałem mecz pucharowy na początek sezonu, w dwóch spotkaniach ligowych wchodziłem z ławki i nagle z niewiadomych przyczyn nie byłem w kadrze meczowej do końca rundy. Dziwna sprawa, ale nie ma co do tego wracać.

W końcu trzeba było podjąć zapewne jedną z trudniejszych decyzji, a więc zdecydować się na 2-ligową Pogoń Siedlce. Po czasie można powiedzieć, że była ona słuszna, ale wtedy zapewne sporo ryzykowałeś…

Mogłem sobie siedzieć pół roku w Legnicy i odcinać kupony blisko domu, ale postanowiłem powalczyć o to, aby móc jeszcze marzyć o czymś więcej. Zdecydowałem się na ten trudny krok z prostej przyczyny – nie miałem innych, ciekawszych i lepszych opcji. 2 liga, 10. miejsce w tabeli, ligowy średniak. Zaryzykowałem, podpisałem półtoraroczny kontrakt, ale zastrzegłem sobie, że po po rundzie mogę zostać wykupiony za niewielką kwotę. Od pierwszego dnia w Siedlcach to był mój cel, aby się wypromować i uciekać, bo moją ambicją nie było granie w tej lidze.

Pewnie wiesz, o który mecz teraz Ciebie zapytam?

(śmiech) Domyślam się. Ten mecz na pewno przyczynił się do tego, że na koniec sezonu miałem takie dobre statystyki. Wygraliśmy wtedy 5-1 i był to pamiętny mecz. Najlepsze jest to, że wcale Stal Rzeszów nie była taka słaba, bo początek był taki, że mogliśmy śmiało stracić kilka bramek. Były jednak jakieś słupki, wybijanie z linii, a później taktyki tak się nałożyły, że nam pasowało to, jak Stal chciała bronić i ja na koniec miałem trzy asysty, a Maciej Górski cztery bramki.

Myślisz, że właśnie wtedy Stal się Tobą zainteresowała?

Tego nie wiem. Ja tamtą rundę miałem naprawdę dobrą, z dobrymi liczbami. Chyba zdobyłem 7 bramek i miałem 6 asyst w pięć miesięcy, więc, tak myślę, nie tylko tym meczem się pokazałem.

Jak wyglądał etap negocjacji ze Stalą? Nie jest tajemnicą, że chciał Ciebie również Motor Lublin…

To była w sumie łatwa decyzja. Jako pierwszy ofertę złożył mi Motor, zbliżał się deadline na podjęcie decyzji i wtedy Stal weszła do gry. Motor mocno naciskał, prosił, żebym sam zaproponował coś, abym nie musiał patrzeć na ofertę Stali, a ja wolałem poczekać i sobie spokojnie porównać te dwa kluby. Obejrzałem mecze z poprzedniego sezonu obu drużyn, jak również te pomiędzy nimi, podsumowałem to wszystko i wybrałem Stal, bo widziałem, że jest to projekt, który ma więcej fundamentów ku temu, aby zrobić awans. No i słusznie wybrałem (uśmiech).

W naszym Klubie jesteś już blisko 2 lata. Szybko zleciało?

Nawet bardzo szybko. Pierwszy sezon to było takie TGV (śmiech). Wygrywaliśmy mecz za meczem, a odstępstwo od tego było czymś dziwnym. Jedziemy dalej, bo drugi sezon również może się skończyć czymś fajnym. Może nie awansujemy już bezpośrednio, ale historia pokazuje, że w 1 lidze baraże różnie się kończą, więc wszystko jest przed nami. Mam nadzieję, że będziemy gonić te zespoły i zobaczymy, co przyszłość przyniesie.

Używając porównania z pociągami, osobowym też dojeżdża się do celu (śmiech)…

Kwestia, aby tylko dojechał (uśmiech).

W swojej karierze miałeś okazję pracować z wieloma trenerami, żeby wspomnieć Artura Skowronka, Wojciecha Stawowego, Tadeusza Pawłowskiego, Franciszka Smudę, Macieja Bartoszka czy Piotra Tworka. Ciekawa ta lista…

Ciekawe warsztaty, ciekawe podejścia, różni ludzie. Dla mnie jako piłkarza na pewno fajne doświadczenia i nauka. Wiadomo, od jednych wziąłem więcej, od innych mniej. Nie da się jednak ukryć, że to ciekawa grupa.

Zbliżając się do końca spytam o najlepszego piłkarza, z którym dzieliłeś szatnię i takiego przeciwko, któremu grałeś?

Z tych, z którymi dzieliłem szatnię to będą Sebastian Mila, Flavio Paixao i dodałbym jeszcze Marquitosa z Miedzi Legnica. Z drużyn przeciwnych to myślę, że trafiłem na prime time zarówno Miroslava Radovicia jaki i Vadisa Odjidji-Ofoe, obu z Legii Warszawa.

A największym oryginałem był?

Damian Piotrowski, zdecydowanie (śmiech).

Przez te wszystkie lata zwiedziłeś sporą część Polski. Rzeszów plasuje się wysoko na liście tych ulubionych miast?

Zdecydowanie tak. Rzeszów widzę jako połączenie dużego, wielkomiejskiego życia i małego miasta. Nie ma w zasadzie uciążliwości w postaci korków, jest ładnie, nie brakuje miejsc, gdzie można spacerować, a także jest bezpiecznie. Do tego Rzeszów jest położony ciekawie geograficznie. Jak kiedyś chciałem zwiedzić Bieszczady to zawsze miałem tam bardzo daleko, a teraz mam blisko i byłem już nie raz.

A w naszym mieście, które miejsca są Waszymi ulubionymi?

Bardzo lubimy znajdujący się niedaleko Rzeszowa Rezerwat przyrody Wielki Las, gdzie często jeździliśmy sobie na dłuższe spacery. W samym Rzeszowie natomiast to Lisia Góra i inne miejsca, gdzie można czynnie wypoczywać. Mamy dwa psy, a więc są to też ich ulubione miejsca (uśmiech).

Najnowsze aktualności