Wszystkie aktualności

WYWIADÓWKA #13 | Gerard Bieszczad: Jechałem na operację i nie wiedziałem, czy po niej wciąż będę miał czucie w rękach i nogach

wtorek, 06/02/2024

W jakich okolicznościach poznał Wojciecha Szczęsnego? Który reprezentant Anglii „użyczył” mu pokoju? Jak wspomina pobyt na Słowacji? Co pamięta z momentu, kiedy doznał groźnej kontuzji głowy? Co było najtrudniejsze w trakcie powrotu do zdrowia? Kiedy musiał zażywać ketonal, aby podpisać kontrakt? Która dyscyplina sportu mogła spowodować, że nie zostałby piłkarzem? Czy posiada cechy mentora? Tego i jeszcze więcej dowiecie się z kolejnej wywiadówki, której bohaterem jest Gerard Bieszczad, bramkarz Stali Rzeszów.

Czujesz się trochę jak Adaś Miauczyński „zawsze drugi”?

(uśmiech) Hmm, moje role tutaj były już różne tak naprawdę, oprócz tej jednej – pierwszego bramkarza. Ja staram się robić to, co do mnie należy, pokazywać się z jak najlepszej strony, a na podejmowane decyzje nie mam już wpływu.

Można powiedzieć, że to się nie tyczy tylko Stali, bo w Lechu Poznań czy Wiśle Kraków również byłeś tym umownym „drugim”…

Ja to z jednej strony się śmieję, a z drugiej ubolewam, że nie wstrzeliłem się w dany moment. Wtedy, jak ja byłem młody, to raczej stawiało się na tych doświadczonych bramkarzy, a teraz, jak sam mam to doświadczenie, to role się odwróciły i coraz częściej stawia się na młodszych i bardziej perspektywicznych bramkarzy.

W Wiśle byłem etatowym drugim bramkarzem przez dwa lata. W zasadzie w każdym innym klubie w lidze szansę dostawali też ci rezerwowi, a ja na nią czekałem. Dostawałem je zazwyczaj w meczach Pucharu Polski, pokazywałem się z dobrej strony, a w lidze dalej nic się nie zmieniało.

Masz w sobie cechy mentora?

Trochę tak jest. Zawsze przykuwały moją uwagę detale i z biegiem czasu, im stawałem się bardziej doświadczony, to zacząłem o tym mówić głośno. Próbowałem te swoje spostrzeżenia przekazywać tym młodszym kolegom i zdarzało się, że przychodzili i mówili „Gery miałeś rację”.

Chciałbyś więc zostać trenerem bramkarzy, jak już zawiesisz rękawice?

To we mnie dojrzewa i możliwe, że tak się właśnie stanie, aczkolwiek dopóki zdrowie pozwala i widzę, że na boisku sportowo daję radę, to chciałbym to zrobić jak najpóźniej się da.

Jakim dzieckiem był mały Gerard?

O to pewnie trzeba zapytać rodziców (uśmiech). Mam starszego brata o cztery lata i wiadomo, że młodszemu na więcej się pozwala. Do pewnego momentu z każdym problemem biegłem do mamy (śmiech), ale dosyć szybko musiałem się usamodzielnić, bo wcześnie wyjechałem z domu i byłem zdany sam na siebie.

Zawsze chciałeś być bramkarzem?

Garnąłem do starszego towarzystwa brata i, co oczywiste, każdy chciał strzelać bramki, a mnie najmłodszego stawiali w bramce (uśmiech). Do tego doszedł wzrost i jak były organizowane u nas turnieje dzikich drużyn to na jednym z nich tak dobrze się zaprezentowałem i poczułem, że mogę być w tym dobry. Wcześniej dostałem pod choinkę rękawice takie szmaciane z taką gumą i można powiedzieć, że zacząłem łapać tego bakcyla. Tata zaprowadził mnie na trening do szkolnej drużyny i tam poszedłem już z rękawicami.

Miałeś swoich idoli?

Jako dzieciak kibicowałem reprezentacji Brazylii i Dida był dla mnie wzorem. Zabawne jest, że lubiłem też Francesco Toldo, który grał w Interze, a jak wiadomo Dida był w Milanie.

Którą dużą imprezę pamiętasz jako pierwszą?

Taką, którą rzeczywiście śledziłem to na pewno będą Mistrzostwa Świata 2002 w Korei i Japonii.

Można powiedzieć, że wtedy zakochałeś się w piłce?

Trudno powiedzieć, czy na tamten moment to była miłość. Na pewno to był fun, zabawa, coś co sprawiało mi wielką radość i przyjemność.

Teraz, już jako doświadczony bramkarz żyjesz piłką na co dzień, czy po treningu może dla Ciebie nie istnieć?

Bardziej rozmawiam o niej, kiedy jest na to czas. Moja żona pewnie wtrąciłaby tutaj, że nawet, kiedy tego czasu nie ma, to i tak ta tematyka będzie się przeplatać, nawet w tych mniej odpowiednich momentach. Zmieniło się to, kiedy pojawił się na świecie nasz synek. Przed tym piłka była w zasadzie non stop i żona czasem się denerwowała, że w telewizji lecą tylko mecze. Teraz oglądam je już zdecydowanie rzadziej.

Jak z tego szkolnego klubu trafiłeś do Igloopolu Dębica?

To były jeszcze takie czasy, że kluby nie miały tak młodych roczników i najpierw trzeba było właśnie trenować w jakiejś szkolnej drużynie. W pewnym wieku, zazwyczaj, kiedy zmieniało się podstawówkę na gimnazjum, przechodziło się do klubu i tak trafiłem do Igloopolu, bo tamta szkoła współpracowała właśnie z klubem.

Twój kuzyn Darek zaczynał w Wisłoce. Mieliście okazję grać przeciwko sobie?

Nie przypominam sobie, abyśmy mieli okazję zagrać przeciwko sobie. Mój wujek, brat taty, mieszkał po drugiej stronie miasta i oni byli mocno związani z Wisłoką, a my mieszkaliśmy na osiedlu Igloopolu, 300 metrów od stadionu.

Przy świątecznym stole były rozmowy o wyższości danego klubu?

Tego raczej nie ruszaliśmy (uśmiech).

W Dębicy piłka od lat nie stoi na wysokim poziomie więc ciężko się wybić z tego miasta?

Z tego, co widzę pod tym względem coś ruszyło w Dębicy, bo coraz prężniej działa SMS i zaczyna to wyglądać profesjonalnie. Wtedy, kiedy ja trenowałem, to w zasadzie całe Podkarpacie było traktowane po macoszemu. Aby się wybić to w zasadzie jedyną opcją była reprezentacja województwa, a później Polski. Ja właśnie taką drogę przeszedłem. Pewnie mało to ludzi już pamięta, ale był taki okres, że Igloopol grał w Ekstraklasie. Nie była to długa przygoda, bo po odejściu sponsora wszystko zaczęło się rozpadać i nawet na jakiś czas klub zniknął z piłkarskiej mapy. Ja oczywiście tego pamiętać nie mogę, ale wtedy było naprawdę wielu dobrych piłkarzy. W tamtej drużynie grał choćby mój teść, a byli w niej też Leszek Pisz, Marcin Cebula, Jacek Zieliński, Alek Kłak i wielu innych.

Tobie udało się wybić i trafiłeś do Lecha Poznań. Jak do tego doszło?

Można powiedzieć, że to dłuższa historia.

Śmiało…

Jako dzieciak lubiłem uprawiać wiele dyscyplin. Byłem wysoki, a więc nadawałem się w zasadzie do każdego sportu, a w pewnym momencie złapałem siatkarskiego bakcyla, do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, w którą stronę iść. Czy w stronę piłki, czy siatkówki. Aż dostałem powołanie do piłkarskiej reprezentacji województwa. Pojechałem na konsultację, a później dostałem powołanie już na mecz eliminacyjny do mistrzostw Polski. Zagrałem bardzo dobry mecz i od tego tak naprawdę ruszyła moja pozycja w tym roczniku. Awansowaliśmy na turniej finałowy, a na nim pokazałem się z dobrej strony i usłyszałem, że zostałem zapisany w notesie trenera Radosława Mroczkowskiego, który prowadził wtedy kadrę Polski mojego rocznika. Kilka miesięcy później przyszło powołanie na konsultację, a następnie już na mecz z Litwą, w którym zagrałem. Dostałem też szansę przeciwko Niemcom i zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem meczu, za co otrzymałem buty copa mundial, które służyły mi jeszcze dobre kilka lat (śmiech).

Zaczęło się spore zainteresowanie moją osobą, a po meczu z Danią, który zremisowaliśmy 0-0, dostałem telefon od jednego z menadżerów, że byli skauci z Anglii i czy jestem chętny, aby pojechać na testy do tego kraju. Byłem trochę zmieszany, bo miałem tylko 15 lat i nie do końca dowierzałem, że to prawda. Zapytałem nawet, czy to nie żart. Usłyszałem, że chcą mnie zobaczyć w Aston Vilii, Arsenalu i West Hamie, tylko potrzebna była moja zgoda i numer telefonu do taty, aby również wyraził zgodę. Rodzice nie do końca wiedzieli, jak do tego podejść, więc powiedzieli, że dopóki ten menadżer nie przyjedzie do nich, to się na nic nie zgodzą. I faktycznie przyjechał do nas, ja wróciłem z kadry i miałem dwa dni, żeby się przepakować i polecieć do Anglii.

I jak tam było?

Fajnie (śmiech). Generalnie poleciałem tam na dwa tygodnie. Pierwszym klubem była Aston Villa i jak zajechałem do ośrodka to nie wiedziałem, jak się tam w ogóle zachować. To był wielki świat, który miałem okazję zobaczyć od środka. Zaprezentowałem się z dobrej strony, taki sam był odzew od trenera bramkarzy, po czym się udałem do Arsenalu. Z tym wiąże się dosyć zabawna historia. O ile w Aston Villi mieszkałem w hotelu, to Arsenal potraktował mnie jak każdego zawodnika swojej akademii, a więc zamieszkałem w domu z pewną rodziną. Trafiłem do takiej pani, u której mieszkało już dwóch piłkarzy, ale ich w tamtej chwili nie było, bo przebywali na zgrupowaniach swoich reprezentacji. Okazało się, że w tym domu mieszkał Jack Wilshere i to w jego pokoju mieszkałem przez te kilka dni. Drugi pokój wyżej miał Wojtek Szczęsny, który kilka dni później wrócił z kadry. Wszedł do pokoju i zaczął mi się przedstawiać po angielsku. Powiedziałem, że mówię po polsku, a on patrzy na mnie i na tą panią, bo jak się okazało ona go wkręciła, że jestem Francuzem (śmiech). Na następny dzień razem pojechaliśmy na trening i już wtedy było widać, jaką on jest tam postacią. Wchodził do klubu i wszędzie go było pełno i każdy go znał. Jeśli się nie mylę, to dwa tygodnie później przydarzyła się jemu ta historia, kiedy złamał dwie ręce. Mnie już jednak tam wtedy nie było. Dla Wojtka to był chyba jakiś motor napędowy, bo po tym wszystko u niego mocno przyspieszyło.

Ja po Arsenalu jeszcze pojechałem do West Hamu i tam z kolei poznałem się z Filipem Modelskim. Oni mieszkali w takiej bursie, coś w rodzaju naszego Roomy, ale to prowadziła rodzina. Te dwa tygodnie minęły i wróciłem do domu.

Ostatecznie z tej Anglii nic nie wyszło…

A jak wracałem do Polski to menadżer mi mówił, że w wakacje wrócę do Anglii. Z tego, co mówił najbliżej było Aston Villi. W okolicach wakacji dostałem telefon, że Lech Poznań cały czas nie odpuszcza i chcą, żebym pojechał tam na trzy dni, aby zobaczyć, jak to u nich wszystko funkcjonuje. Oni o mnie zabiegali już chyba od półtora roku. Trenowałem tam z bramkarzami z pierwszej drużyny, zobaczyłem wszystko od środka i po rozmowach z rodzicami, menadżerem i klubem doszliśmy do wniosku, że może rzeczywiście wyjdzie mi na dobre, jak zostanę jeszcze w kraju. No i tak się stało.

W Lechu broniłeś jednak w zasadzie tylko w Młodej Ekstraklasie i nie dostałeś prawdziwej szansy w pierwszej drużynie. Inni byli lepsi?

Do pierwszego zespołu dołączyłem jak miałem 16 lat, pojechałem na obóz do Hiszpanii i można powiedzieć, że pierwszy raz zderzyłem się z taką poważną piłką. Przez pierwsze pół roku gościnnie trenowałem z pierwszą drużyną, a zadebiutowałem w Młodej Ekstraklasie, co w tak młodym wieku też nie było byle czym.

Jak kontuzję złapał Grzesiek Kasprzik zostałem trzecim bramkarzem Lecha. Mecze grałem w Młodej Ekstraklasie, a trenowałem z pierwszą drużyną. Co do tego, czy inni byli lepsi, to na pewno była duża konkurencja w drużynie.

Pierwszą prawdziwą szansę na poziomie seniorskim dostałeś w 2 lidze w Turze Turek. Miałeś wtedy 18 lat, a więc niezły początek…

Jeszcze w Lechu dostałem szansę w meczu Pucharu Polski z GKS-em Tychy. Wygraliśmy 1-0 po trudnym meczu, a ja pokazałem się z dobrej strony i klub doszedł do wniosku, że jestem gotowy, aby ogrywać się w seniorskiej piłce. Stąd wypożyczenie do Tura Turek, w którym regularnie grałem w 2 lidze zachodniej.

Po pół roku wróciłeś do Lecha, ale znów tylko do Młodej Ekstraklasy, po czym wylądowałeś w 1-ligowej Sandecji Nowy Sącz. Jakby nie patrzeć był to kolejny krok…

Dostałem telefon z Sandecji, nawet nie pamiętam już kto dzwonił, aby przyjechać i się pokazać na obozie. Usłyszałem, że chcą postawić na młodzieżowca w bramce. Dla 18-letniego chłopaka 1 liga to było „coś” i bardzo mi się spodobał ten pomysł. Pokazałem się z dobrej strony i zostałem w Sandecji. Dostałem szansę w pierwszym meczu z Polonią Bytom, który przegraliśmy 1-2, aczkolwiek jak nie zawiniłem przy żadnej ze straconych bramek. Na następny mecz już jednak nie wyszedłem i musiałem poczekać dwie czy trzy kolejki, aby znów zagrać. I generalnie tak ta runda wyglądała, że trochę broniłem ja, a trochę Mariusz Różalski, doświadczony bramkarz. Wyszło pewnie tak po połowie.

Skąd się wzięła w następnych rozgrywkach Warta Międzychód? To była tylko 4 liga…

Sandecja bardzo chciała, abym został, Lech chciał zrobić roczne wypożyczenie z opcją powrotu po rundzie. Na tę opcję nie chciała jednak pójść Sandecja i powiedzieli, że przyjdę na cały sezon, albo wcale. W końcu dopięli swego i zostałem wypożyczony, ale w klubie zmienił się trener i zrobił bardzo duże czystki w szatni. W momencie, jak trener nie chciał mnie, to ja w tym wieku nie mogłem sobie pozwolić na to, aby być w drugiej drużynie Sandecji i wróciłem do Lecha, który jednak nie był na to przygotowany, bo już miał poukładaną kadrę. Trafiłem więc do Młodej Ekstraklasy, ale bez możliwości gry, bo mieli już konkretny plan na każdego z bramkarzy. Znowu doszliśmy do wniosku, że warto skorzystać z oferty nawet 4-ligowej Warty, w której grałem, a trenowałem na co dzień w Lechu. Można powiedzieć, że był to taki moment mocno przejściowy.

Po pół roku byłeś piłkarzem Wisły Kraków…

Z Wisły zadzwonił do mnie trener Primel, z którym poznałem się w Lechu Poznań. Przez kilka dni trenowałem z krakowską drużyną, a o to, kto ma zostać w drużynie rywalizowałem z Dawidem Kudłą, teraz bramkarzem GKS-u Katowice. Padło na mnie i dostałem półroczny kontrakt, z opcją przedłużenia na dwa lata.

No i w Wiśle spędziłeś dwa i pół roku, ale nie pograłeś za wiele. To tam jednak zanotowałeś debiut w Ekstraklasie i swoje jedyne 45 minut w najwyższej polskiej klasie rozgrywkowej, a miało to miejsce w Białymstoku…

I tego mi nikt nie zabierze (uśmiech). Pamiętam, że Michał Miśkiewicz się rozchorował i pojechałem w jego miejsce na ławkę. Pierwszym bramkarzem był Sergei Pareiko. No i tak się zdarzyło, że mój pierwszy wyjazd z drużyną od razu skończył się debiutem, bo Sergei w przerwie zgłosił kontuzję. Z tego co pamiętam zremisowaliśmy 2-2, a ja mogłem ten mecz zaliczyć do udanych. Dużo u mnie było takich epizodów, że dostawałem szansę, wykorzystywałem ją, ale kolejnych nie dostawałem.

Po Krakowie przyszedł czas na Bytovię Bytów, gdzie w końcu zacząłeś grać i to dużo…

Wiedziałem, że mój czas w Wiśle już mija, a przed przedostatnim meczem ligowym na rozgrzewce podkręciłem staw skokowy. Okazało się, że mam uszkodzony więzozrost, a tu kontrakt się kończy. Pojawiła się opcja z Bytowa, tylko powiedzieli, że muszę przyjechać na sparing i się pokazać. Tylko w takim wypadku podejmą decyzję, czy zostaję i jadę z nimi na obóz, czy szukają kogoś innego. Powiedziałem, że mam problem z kostką, ale usłyszałem, że to do mnie należy decyzja. Skończyło się tak, że zdecydowałem się spróbować. Pojechałem do Bydgoszczy na sparing z Zawiszą, rano od razu po śniadaniu wziąłem dwa ketonale, żeby jakoś przetrwać, zagrałem i podjęto decyzję, że zostaję. Pojechaliśmy na obóz, a jak zostały chyba dwa dni do jego zakończenia złamali mi nos. Kolejny strach w oczach, co teraz będzie. Trener bramkarzy był jednak mocno zdecydowany na mnie i powiedział, że wszystko będzie po mojej myśli. Przez jakiś czas grałem w masce i zapomniałem o tym.

W sezonie 2016/2017 dotarliście do 1/4 finału Pucharu Polski, eliminując po drodze m.in. Zagłębie Lubin i Śląsk Wrocław…

Niewiele brakowało, a bylibyśmy w półfinale, bo wtedy w ćwierćfinale grało się dwa mecze, a naszym rywalem była Arka Gdynia. Pierwszy graliśmy u siebie, wygraliśmy 2-1, a bramkę straciliśmy pechowo w zamieszaniu. Pamiętał, że zdobył ją w końcówce meczu Paweł Abbott. Na rewanż jechaliśmy z zaliczką i do awansu wystarczył nam remis, a Arka musiała wygrać. Przypomnę, że wtedy jeszcze obowiązywał przepis o bramkach zdobytych na wyjeździe. Długo realizowaliśmy swój plan, ale w 76 minucie Dominik Hofbauer strzelił gola głową, choć był najniższy na boisku. Zaczęła się nasza pogoń, aby doprowadzić do remisu, ale ta sztuka nam się nie udała i to Arka cieszyła się z awansu.

Generalnie czas spędzony w Bytowie zapewne wspominasz bardzo dobrze?

Sportowo był to mój najlepszy okres. Czułem się bardzo dobrze, grałem regularnie, była ta przygoda w pucharze, więc sentyment do Bytowa pozostał. Nawet jak wróciłem tam ze Stalą w 2 lidze, choć w klubie sporo się pozmieniało, to ludzie pamiętali mnie, sporo porozmawialiśmy. Były to bardzo miłe chwile. W samym Bytowie też bardzo dobrze się żyło. To małe miasteczko, bardzo fajni miejscowi ludzie, a do tego latem Kaszuby są piękne. No i blisko jest na morze i w zasadzie w każdej chwili można było podjąć decyzję o krótkim wypadzie.

To skąd nagle wzięła się Słowacja i Zemplin Michalovce?

Ówcześni menadżerowie zabiegali, aby doprowadzić do tego, żebym się znalazł w Ekstraklasie, już nie jako młody, perspektywiczny bramkarz, ale już ograny w 2 lidze. Ja też do tego dążyłem i miałem z tyłu głowy, że miałem za sobą dobry czas. Pojawiła się oferta ze Słowacji i w zasadzie od razu pojechałem tam podpisać kontrakt. Początek był obiecujący, miałem dobre mecze, ale nagle trener przyszedł do mnie i powiedział, że są ze mnie zadowoleni, ale chcą, żeby teraz szansę dostał bramkarz, który w tym klubie był od iluś lat. Dla mnie nie była to zrozumiała decyzja. Po jakimś czasie ten mój rywal do miejsca w bramce złapał kontuzję, ja wskoczyłem za niego i grałem do końca, ale później to było już takie granie w kratkę.

Jak się żyło u naszych południowych sąsiadów?

To wspominam najgorzej ze wszystkich miejsc, w których byłem. Jeśli chodzi o miejsce do życia, to tam zatrzymał się czas. Wyglądało to tak, jak u nas pewnie pod koniec lat 90-tych, jeszcze za nim weszliśmy do Unii Europejskiej. Tak wyglądała ta wschodnia część Słowacji. Zachodnia była na wyższym poziomie rozwoju.

W Słowacji piłka nie ma szans pokonać hokeja?

Hokej jest zdecydowanie na pierwszym miejscu, a piłka chyba nawet nie jest na drugim, bo jeszcze tenis jest bardzo popularny.

W 2019 roku odezwała się Stal Rzeszów i tak już piąty sezon jesteś w naszej drużynie…

Nie spodziewałbym się tego, szczerze mówiąc. To był dla mnie dosyć ciężki moment, bo odszedłem z Zemplina i czekałem na rozwój sytuacji. Nic nie pojawiało się na horyzoncie i nagle zadzwonił trener Janusz Niedźwiedź. Zaprosił mnie, abym przyjechał i zobaczył jak to wygląda w Stali. Od razu usłyszałem, że jest w bramce młodzieżowiec, a ja miałbym być zabezpieczeniem. Przyjechałem, wziąłem udział w zajęciach, długo porozmawialiśmy i takim zabezpieczeniem jest do dzisiaj (śmiech).

Lipiec 2021 roku. Chyba wiesz o co zapytam?

Tak.

Co z tamtego momentu pamiętasz?

Pamiętam, że miałem jechać na obóz, wychodziłem z domu i żegnałem się z żoną i dzieckiem. Mówię do zobaczenia za tydzień, będziemy rozmawiać na kamerce. Później pamiętam trening, gierki i tyle…

Ocknąłem się w karetce i ktoś mi wkładał dokumenty za kamizelkę catapult, a Radziu Sylwestrzak, który już odchodził ze Stali, ale jeszcze był na tym treningu, powiedział „Gery nie martw się, ja zadzwonię do Kasi i wszystko jej powiem”.

Jaka była diagnoza?

Drogi do szpitala nie pamiętam do końca. Leżałem w jakimś pomieszczeniu, teraz wiem, że był to SOR, i stał nade mną lekarz i zadawał podstawowe pytania, w stylu jak się nazywam, gdzie jestem. Sprawdzał jak duże są obrażenia. Miałem też badanie tomografem, którego nie pamiętam i czekali na wyniki. Bez tego powiedział, że operacja będzie niezbędna.

Jak przyszły wyniki dostałem informację, że doszło do złamania czterech kości, które jakby zapadły się do czaszki i trzeba będzie je wyciągnąć. Nie było pewności, czy uda się je poskładać, czy trzeba będzie wszczepić implant zamiast kości. Ja tylko poprosiłem, że jeśli się da to proszę, aby to poskładać (uśmiech).

Jeszcze dostałem informację, że zrobiły się krwiaki i trzeba je będzie usunąć, bo są na tyle duże, że się nie wchłonął.

Miałem mieć operację jeszcze wieczorem, czekałem na nią, ale lekarz przyszedł i powiedział, że mieli już tyle operacji, że poczekamy na następny dzień, aby byli wypoczęci. To było zbyt skomplikowane i zbyt wiele jest do stracenia, aby ryzykować, że mały błąd o czymś zadecyduje.

Z samego rana pojechałem na blok operacyjny. Aha, dostałem informację, że nie są w stanie określić, jaki będzie mój stan po operacji, bo wszystko okaże się w jej trakcie. Jak się obudziłem to tylko czekałem na kolejne informacje.

To pewnie był ten najgorszy moment, to czekanie, co usłyszysz?

Zgadza się. Nie byłem wtedy do końca świadomy, ale przypominam sobie to uczucie, kiedy jedziesz na blok operacyjny i nie wiesz, czy jak będzie już po wciąż będziesz miał czucie w rękach, nogach itd. Wszystko poszło na szczęście tak sprawnie, że mam wszystkie funkcje do dzisiaj.

Szybko podjąłeś decyzję, że chcesz wrócić na boisko?

Początkowy etap był taki, że byłem trochę obrażony na piłkę nożną. Pojawiały się myśli „dlaczego ja i tak dalej”. W szpitalu miałem podawane leki opioidowe i to też wpływało na moje samopoczucie, czy nastrój. To powodowało, że nie myślałem w ogóle, żeby wrócić do piłki. Jak już wychodziłem ze szpitala rozmawiałem z lekarzem, który mnie operował i usłyszałem, że wszystko bardzo dobrze zniosłem, organizm świetnie sobie radzi i powinienem wrócić na boisko.

Pierwszego dnia po powrocie do domu już wiedziałem, że będę chciał wrócić, i to jak najszybciej.

Żona nie protestowała?

Bardziej była przerażona, ale powiedziała, że jakiej decyzji bym nie podjął, to będzie mnie w tym wspierać. I rzeczywiście tak było, bo gdyby nie ona, to bym sobie w tej całej sytuacji nie poradził. Mieliśmy niespełna dwuletniego synka, który wtedy wymagał, wiadomo, całodobowej opieki i wzięła wszystko na siebie. Ja byłem odciążony i stwarzała mi kompletne warunki do tego, abym mógł się jak najszybciej zregenerować po tym wszystkim.

Domyślam się, że na samym początku były obawy, jak wchodziłeś na boisko. Można powiedzieć, że one w pewnym momencie ustąpiły, czy wciąż gdzieś z tyłu głowy to jest?

Zaraz po powrocie do domu nie mogłem sam nigdzie wychodzić, bo groziły mi napady padaczkowe i pierwszy miesiąc miał być taki przepowiadający. Jeśli w tym czasie atak się nie wydarzy to prawdopodobnie nie będę miał tej dolegliwości. Początkowo nie mogłem więc też sam zostawać w domu, a jak już zostawałem to tylko na chwilę. Przez pierwsze dwa miesiące nie mogłem podnieść własnego dziecka, bo to mogło wytworzyć jakieś ciśnienie w czaszce, co groziłoby na nowo uszkodzeniem.

Jak już wyszedłem na spacer, to razem z rodziną. Z biegiem czasu korciło mnie, żeby wyjść samemu, aby się przełamać i nabrać odwagę i jak rzeczywiście wyszedłem, to każdy człowiek, który przechodził obok mnie, albo jechał nie daj Boże na rowerze powodował, że się odsuwałem na bok. Tamten okres był najcięższy.

Powrót do treningów odbywał się stopniowo, bo nie wiedziałem, co mogę robić i wszystko testowałem sam na sobie. Jak się czuję po treningu, jak się czuję w trakcie treningu. Najpierw były więc tylko zajęcia w siłowni, z czasem wyszedłem na boisko, ale najpierw podawałem tylko piłki, czy wprowadzałem je z boku bramki. Pamiętam, że jak leciała w moją stronę to odsuwałem się drugim bokiem. Z biegiem czasu coraz bardziej się oswajałem, i chciałem się poddawać tym sytuacjom ekstremalnym, aż w końcu ten brak strachu przyszedł, choć pojawiał się co jakiś czas. Może nie tyle strach, co bardziej kalkulacja, czy warto gdzieś się pchać. Teraz mogę powiedzieć, że to minęło całkowicie.

Od tego czasu grasz w kasku. To jest zalecenie lekarzy, czy czujesz się w nim bezpieczniej?

Usłyszałem, że najlepiej, abym w nim grał, a po jakimś czasie możemy to skonsultować. Ja się do niego tak już jednak przyzwyczaiłem, do tego będąc w nim mam poczucie bezpieczeństwa, że trudno by mi było z niego zrezygnować. Jedynie jak jest bardzo gorąco i mamy zajęcia bez kontaktu, to wtedy go zdejmuję. Jak jedziemy na mecz to w pierwszej kolejności myślę, czy zabrałem kask…

Jacy byli najlepsi piłkarze, z którymi dzieliłeś szatnię?

Bardziej w kategorii, co prezentowali w danym momencie, czy jak się potoczyły ich kariery?

Ty wybierasz…

No to na pewno Robert Lewandowski. Miałem to szczęście, że byliśmy w szatni przez pół roku w Lechu Poznań. Nikt nie oczekiwał, myślę, że on sam również, że aż tak potoczy się jego kariera, chociaż z drugiej strony biła od niego bardzo duża pewność siebie we wszystkim. Wymienię jeszcze Semira Stilicia, z którym byłem najpierw w Lechu, a później spotkaliśmy się jeszcze w Wiśle Kraków. Piłkarsko to był chyba najlepszy zawodnik, z którym miałem okazję dzielić szatnię. Spore wrażenie robił też na Słowacji Igor Zofcak, który grał w Sparcie Praga, Slovanie Bratysława i reprezentacji Słowacji. Też kawał piłkarza.

A z bramkarzy, kto robił największe wrażenie?

Jasmin Burić. W treningu wyglądał niesamowicie, a na małych grach sam się zastanawiałem, jak można mu strzelić gola. Miał dynamit w nogach, a do tego był niesamowicie zwinny. Pewnie gdyby nie trapiące go kontuzje osiągnąłby jeszcze więcej.

Tradycyjnie zapytam też o największych żartownisiów…

W Lechu Poznań taką osobą na pewno był Seweryn Gancarczyk, a w Wiśle Kraków miałem natomiast Darka Dudkę. Ich chyba nikt nie jest w stanie przebić (uśmiech).

Ty też lubisz wywinąć komuś jakiś numer?

Są takie momenty, że przychodzą głupoty do głowy i czasami lubię śmieszne, a czasem głupie rzeczy zrobić, ale im jestem starszy, tym jest tego coraz mniej.

Na koniec. Jak popatrzysz wstecz, to zrobiłbyś coś inaczej?

W momencie, kiedy był taki hype na moją osobą, a więc jak miałem pewne miejsce w młodzieżowych reprezentacjach Polski, wyjechałem na testy do Anglii, czy trafiłem do Lecha Poznań, to trochę zacząłem myśleć, że już tak zawsze będzie. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Nie miałem też pewnie takiej osoby, która by mi podpowiedziała, że ten czas ucieknie i trzeba robić więcej, niż do tej pory, bo to się bardziej opłaci.

Z perspektywy czasu uważam, że wyjazd na Słowację to było bardzo dobre doświadczenie, zagrałem tam w najwyższej klasie rozgrywkowej, jakby nie było, ale wiem, że trochę słuch o mnie w Polsce wtedy zaginął i ciężko było wrócić do tego, co po sobie przed wyjazdem zostawiłem. Uważam więc, że koniec końców lepiej było nie wyjeżdżać.

Najnowsze aktualności