Wszystkie aktualności

WYWIADÓWKA #14 | Sebastian Nowak: W zasadzie zawsze grałem o „coś” – albo o awans, albo o utrzymanie

wtorek, 07/05/2024

Jak dzięki siatkówce poznał żonę? Czy można przegrać 0-3 i być chwalonym? Jak wspomina wejście do szatni Ruchu Chorzów? Czy śląska szatnia ma swoją specyfikę? Kto go namawiał na zmianę dyscypliny? Co takiego miał w sobie trener Henryk Kasperczak? Jak po latach ocenia konflikt z trenerem Adamem Nawałką? Kiedy odechciało mu się grać w piłkę? Który mecz do dzisiaj najbardziej siedzi w jego głowie? Dlaczego, jako trener, zawsze chciałby mieć w drużynie Michała Pazdana? Czy mógł zostać menadżerem Łukasza Skorupskiego? Na te i wiele innych pytań w kolejnej „Wywiadówce” odpowiedział Sebastian Nowak, trener bramkarzy Stali Rzeszów. Zapraszamy…

Był jeszcze taki zawodnik, który grał dla Ruchu Chorzów, Górnika Zabrze i GKS-u Katowice?

Tak na szybko, wydaje mi się, że Piotrek Lech mógł być takim zawodnikiem, też bramkarz. Kojarzę go z Górnika Zabrze i Ruchu Chorzów i wydaje mi się, że w Katowicach też bronił.

Po sprawdzeniu wychodzi na to, że masz rację…

Czyli nie jest z moją pamięcią tak źle (śmiech).

Nigdy nie miałeś nieprzyjemności w związku z tym, że zmieniałeś te kluby na jeden po drugim?

Nieprzyjemności nie miałem, aczkolwiek trochę się nasłuchałem będąc już zawodnikiem Górnika Zabrze. Były grupki, którym nie podobało się to, że przeszedłem do tego klubu i pewna część fanów Ruchu dała temu wyraz, jak graliśmy derby. To jest zresztą trochę dłuższa historia. Ja kontrakt z Górnikiem podpisałem, będąc jeszcze zawodnikiem Ruchu, pół roku przed końcem umowy. Doszło do pewnej sytuacji, bo doznałem kontuzji w lecie w trakcie obozu Górnika, na którym byłem testowany przez ten klub. Wróciłem do Ruchu i myślałem, że wyląduję w tym przysłowiowym klubie kokosa, ale trener Radolsky powiedział, żebym normalnie trenował i być może dojdzie do sytuacji, że pozwoli mi zagrać. No i ta okazja się pojawiła, trener wyciągnął mnie z szafy i broniłem. I to się niektórym kibicom Ruchu nie podobało. A każdy mój błąd urastał do czegoś wielkiego.

Wracając do sedna pytania, na ulicy nigdy się spotkałem z sytuacją, aby ktoś mnie wyzywał ze względu na to, że zmieniałem te kluby. A będąc piłkarzem Ruchu mieszkałem w Katowicach na osiedlu, gdzie było więcej fanów katowiczan. Później, jak byłem zawodnikiem Górnika, to nawet zdarzały się takie sympatyczne spotkania, również z kibicami Ruchu. Nawet pamiętam taką dosyć zabawną sytuację, która przytrafiła się przed podpisaniem kontraktu z GKS Katowice. Byłem wtedy na badaniach w Piekarach Śląskich przed podpisaniem umowy i wracając zatrzymałem się na stacji benzynowej w Bytomiu. Okazało się, że jednym z pracowników był kibic i śląską gwarą zapytał mnie czy wracam do nich.

– Ale do którego klubu” (śmiech) – zapytałem.

– Ino Ruch” (śmiech) – usłyszałem.

Do którego z tych klubów czujesz największy sentyment?

Do każdego tak naprawdę, bo każdy z nich coś mi dał. Niedawno były derby Śląska, a ja miałem okazję grać w takich meczach po obu stronach i dotychczas przeważnie mówiłem, żeby był w nich remis. W tych ostatnich życzyłem jednak wygranej Ruchowi, z tego względu, że wtedy wierzyłem, że może się jeszcze utrzymać. Miejsce takich klubów jest w Ekstraklasie, bo to napędza całe środowisko, a ludzie tym żyją.

W Katowicach zagrałem najmniej meczów, ale jak doznałem groźnej kontuzji, to włodarze fajnie się zachowali i przedłużyli ze mną umowę, abym mógł się rehabilitować. Sentyment jest więc do każdego z wyżej wymienionych klubów.

Pochodzisz z Jastrzębia Zdrój, które nie jest typowym śląskim miastem…

Jastrzębie przez resztę Śląska jest traktowane jak miasto „gorolskie”, czyli takie, w którym żyją osoby napływowe. To młode miasto, a ludzie przyjeżdżali tu za pracą w kopalni. Tak było zresztą z moimi rodzicami, bo tata pracował w kopalni. Mówi się, że w Jastrzębiu w domkach mieszkają „hanysi”, a w blokach „gorole” i chyba więcej jest tych drugich (uśmiech). Ja się tam bardzo dobrze czuję, a kolegów mam i jednych i drugich.

Wychowałeś się na tradycyjnym osiedlu?

Ja bym powiedział, że blokowiska w Jastrzębiu są podobne do tych w Rzeszowie. Ja się wychowałem na Zofiówce, na której znajdują się bloki czteropiętrowe. Praktycznie wszyscy się znali ze sobą i panował tam fajny klimat. Ja się mogłem na nim czuć bezpiecznie, ale bywały różne historie, że kilku chłopaków od nas wyłapywało obcych i pytali czy mają paszport (śmiech). Nasze osiedle było położone na górce i mówili, że mieszkamy na wyspie.

Jak się zaczęła Twoja przygoda z piłką?

Ja tak naprawdę nie zacząłem od piłki, tylko od judo, które miało mocną sekcję w moim mieście. Wtedy moimi ulubionymi filmami były te z Van Dammem i nie wiedząc czym generalnie jest judo zapisałem się z innymi kolegami. Po roku zrezygnowałem, ale ten sport dużo mi dał, bo jak na swoje warunki fizyczne byłem dzięki temu bardzo sprawny. W pewnym momencie pojawiła się oferta ze szkolnego klubu przy SP 10 i tam się zapisaliśmy. Jak tam sobie trenowałem piłkę to pojawiły się ogłoszenia o naborze do szkółki MOSiR Jastrzębie Zdrój. Poszedłem na testy i trener Jerzy Kulig, którego serdecznie pozdrawiam, jak zobaczył mój wzrost od razu wysłał mnie do bramki. Trener zaczął mnie namawiać do tej pozycji, ale nie byłem przekonany, bo ja chciałem zdobywać bramki. Usłyszałem, że od czasu do czasu dostanę szansę w polu i dałem się namówić. W polu już jednak nie zagrałem (śmiech)…

Jastrzębie Zdrój jednoznacznie kojarzy się z siatkówką. Ciebie nie ciągnęło do tej dyscypliny?

Był moment, że przyszli ludzie z sekcji siatkówki do mojej szkoły i robili testy, a że ja miałem wzrost, byłem szybki i sprawny, to byłem super materiałem na siatkarza. No i mnie namawiali, żebym zmienił dyscyplinę sportu, ale jak przyszedłem do domu i powiedziałem o tym rodzicom, to tata krzywo na mnie popatrzył i powiedział „Słuchaj, wziąłeś się za judo, rzuciłeś judo. Wziąłeś się za piłkę i szybko chcesz zmieniać? Jak coś robisz, to rób to do końca”. Można powiedzieć, że uległem tej presji i zostałem przy piłce (śmiech).

Przypomniała mi się jeszcze jedna historia.

Dawaj…

Jak pojechaliśmy na obóz piłkarski jednym z wychowawców była żona trenera siatkówki. Ja będąc na obozie piłkarskim codziennie byłem namawiany, żeby przejść na siatkówkę (śmiech).

A lubisz oglądać siatkówkę?

Lubię i często oglądam, przede wszystkim jak jestem na obiadku u teściów. Od razu uprzedzę, jak jest mecz Asseco Resovii z Jastrzębiem, to kibicuję Jastrzębiu (uśmiech). Ja de facto dzięki siatkówce i meczowi Jastrzębia z Resovią poznałem żonę, która jest rzeszowianką.

To jak do tego doszło?

Mój kolega, z którym chodziłem do szkoły w Jastrzębiu, Wojtek Pawłowski grał w siatkówkę w Rzeszowie i jak byłem piłkarzem Ruchu zadzwonił do mnie, że grają w Jastrzębiu i będzie na meczu jego dziewczyna z koleżanką. Rano mieliśmy sparing, bo to było zimą, i po nim wsiadłem w samochód i pojechałem. Po meczu poszliśmy sobie na kolację i tak jakoś zaiskrzyło (uśmiech).

Jak miałeś 21 lat przeszedłeś do Ruchu Chorzów, wchodzisz do szatni, a w niej m.in. Mariusz Śrutwa, Krzysztof Bizacki, Marcin Malinowski, Jan Woś, czyli bardzo doświadczeni piłkarze. Co czuł taki młody gość, jak Ty?

Wszedłem do szatni, zająłem miejsce w kąciku i sobie siedziałem (śmiech). Nie byłem typem, który wchodzi jak po swoje, tylko obserwowałem, jakie panują zasady w szatni. Wtedy młodzi mieli określone miejsce w hierarchii, a ja byłem tam pewnie jednym z młodszych. Każdy z nas miał swoje obowiązki i nikt nas nie musiał gonić do roboty, tylko wiedzieliśmy, za co odpowiadamy. Myślę, że w dzisiejszych czasach nie ma takiej dysproporcji, jeśli chodzi o starszyznę i młodych. Nie mówię, że teraz jest gorzej, tylko że jest inaczej.

Jak wszedłem do tej szatni Ruchu to miałem takie „wow”, mimo że w Jastrzębiu byli Rysiek Staniek czy Piotr Jegor, ale w chorzowskiej szatni liczba tych piłkarzy, których znało się z telewizji była jednak dużo większa.

Śląska szatnia ma swoją specyfikę?

Na pewno ma, ale ona w głównej mierze wychodzi wtedy, jak ktoś przyjedzie z Warszawy (uśmiech). Mieliśmy w szatni kilka osób ze stolicy i oni się świetnie wkomponowali do tamtej szatni. Jak były z nich jakieś żarty po śląsku to się nie obrażali, tylko próbowali odbijać piłeczkę. To była bardzo zgrana szatnia i nie było rzadkością, że piętnaście osób szło razem na kolację. To były inne czasy. Powiem tak, teraz jest bardziej profesjonalnie (uśmiech).

Pamiętasz swój debiut w Ekstraklasie?

Oczywiście. Był to mecz z wielką Wisłą Kraków prowadzoną przez Henryka Kasperczaka. Marek Matuszek, nasz pierwszy bramkarz nie mógł grać chyba za kartki. Byłem ja i Chorwat Toni Jurjev i jakoś tak wyszło, że trener Mandrysz postawił na mnie.

Wisła wtedy bardzo dobrze spisywała się w pucharach i jeden z jej meczów oglądaliśmy u jednego z kolegów. W naszej drużynie był wtedy Aaran Lines z Nowej Zelandii i nie bardzo wiedział, jak wygląda polska piłka. Wydaje mi się, że to był mecz z Schalke Gelsenkirchen i on w pewnym momencie mówi „uuuuuu, very good team”. A tu zaraz my mamy z nimi grać. Nie powiem, też się trochę stresowałem. Skończyło się na trzech puszczonych bramkach. Przypominam sobie, że przed meczem w którejś z gazet było coś na zasadzie czy kupiłem sobie pampersy na ten mecz (śmiech). Po meczu, pomimo trzech puszczonych bramek, miałem najwyższą notę w zespole. Był to trochę taki trening strzelecki. Przyznam, że to dziwne uczucie być klepanym po plecach i chwalonym po przegranej 0-3.

W Ruchu przeżyłeś sporą sinusoidę, bo spadłeś z nim z Ekstraklasy, walczyłeś o utrzymanie na drugim poziomie, aż po awans do elity. Działo się…

Generalnie, jakby tak prześledzić moje czasy w profesjonalnej piłce, to mało kiedy o coś nie grałem. Nie trafiałem do zespołów grających o miejsca, dajmy na to 7-12. Jak przyszedłem do Ruchu to bieda tam była straszna i zakończyło się to spadkiem. Później, dwa razy walczyliśmy w barażach o utrzymanie w starej 2 lidze. Za drugim razem to była walka o przyszłość klubu, bo było powiedziane, że jak się utrzymamy, to wchodzi Mariusz Klimek z firmą Reporter i zacznie się dziać lepiej. Był więc duży ciężar gatunkowy. Po wejściu wspomnianej firmy zmienił się cel i był nim awans. Można więc powiedzieć, że z jednej skrajności poszliśmy w drugą.

Za pierwszym razem w barażach o utrzymanie Ruch grał ze Stalą Rzeszów…

Mi nie było dane zagrać w tych meczach, bo czekałem na operację ręki. Pamiętam, że wtedy było bardzo nerwowo w klubie, bo taka firma musi grać o utrzymanie w 2 lidze. W trakcie rundy wiosennej, jak już doznałem kontuzji, w moje miejsce wszedł do bramki młody bramkarz Rafał Franke. Na koniec zdecydowano jednak, że bronić będzie Rysiu Kołodziejczyk, trener bramkarzy, który zagrał najpierw w trzech ostatnich meczach ligi, a później w barażach ze Stalą.

Po Ruchu, przyszedł czas na Górnik Zabrze i znów spadek, a później awans. Widać takie skrajne emocje były Tobie pisane…

Cały czas coś się działo. Wtedy do Górnika weszła firma Allianz i plany były bardzo ambitne. Sezon zaczęliśmy pod kierunkiem trenera Wieczorka i były szumne zapowiedzi, że Górnik będzie się bił o puchary. Pierwsze cztery mecze nam nie poszły i doszło do zmiany trenera. Na jeden mecz przyszedł trener Bochynek, który odstawił mnie od składu, ale szybko stery przejął Henryk Kasperczak. Szybko trzeba było zmienić narrację i skupić na walce o utrzymanie. Zimą doszło do wielu zmian, m.in. klub podziękował Jurkowi Brzęczkowi, który był kapitanem. Był też zaciąg piłkarzy znanych i wydawało się, że mamy taką ekipę, która pozwoli nam się utrzymać. Jak czas pokazał, to się nie udało.

Jak wspominasz trenera Kasperczaka?

Miał w sobie coś takiego, że my, jako piłkarze, będąc w bardzo ciężkiej sytuacji, jaka wtedy panowała, nie czuliśmy tej presji, bo on ją skupiał na sobie. Takie miałem odczucie, że trener próbuje nas izolować od tego wszystkiego. Fajny człowiek, wyrozumiały i miał pomysł na grę, ale czegoś nam zabrakło i coś nie zagrało.

W tym klubie prowadził również Ciebie Adam Nawałka. To było oczywiście jeszcze przed jego pracą dla reprezentacji. Jaki był wtedy?

Ja się nie będę za bardzo rozwodził, ale miałem konflikt z trenerem pod koniec mojego pobytu w Górniku i de facto dlatego musiałem odejść z klubu. Trener Nawałka to bardzo dobry fachowiec, ale pewne sytuacje mi się nie podobały. Teraz jestem po drugiej stronie, jestem starszy i może inaczej bym na to wszystko patrzył, ale w tamtym momencie byłem trochę buntownikiem, a u trenera musisz tak działać, jak on tego wymaga i nie ma żadnego odstępstwa. Teraz to rozumiem trochę bardziej, wtedy mniej. To trener, który wprowadzał żelazną dyscyplinę i nie było z nim żadnej dyskusji. Na boisku momentalnie ucinał wszystkie tematy i zapraszał do gabinetu. No i ja tam kilka razy byłem (śmiech). Na pewno trener Nawałka podniósł poziom organizacji w Górniku, w którym też było biednie po spadku. Były zaległości itd., ale trener zakomunikował, że jeśli komuś się ta sytuacja nie podoba, to niech odchodzi. Jasno postawił sprawę. Pensji więc na czas nie było, ale trenerowi udało się załatwić odnowę, wyjazdy dzień przed meczem i tym podobne.

Powszechnie znane są zasady trenera Nawałki. Która z nich dla Ciebie była najdziwniejsza?

Tak na szybko, to choćby ta, że autobus nie może cofać. Jak wsiedliśmy do autokaru i musiał gdzieś jednak cofnąć, to my wysiadaliśmy, bo drużyna nie cofa. To bywało zabawne i przypomina mi się jedna historia. Na najdalsze wyjazdy jeździliśmy piętrowym autokarem, a jeden z kierowców był z Żywca, miał w kamerce podgląd i widział co się dzieje u góry, gdzie siedzieli trenerzy. W pewnym momencie ten kierowca mówi do nas, że cofnie kawałeczek tak dla żartu i, żeby zobaczyć co się stanie. Dał delikatnie wsteczny, a my wszyscy patrzymy w ten ekran i widać, jak trener Nawałka mocno gestykuluje. W końcu asystent trenera Boguś Zając zbiegł na dół i zwrócił uwagę, żeby tego nie robić.

Inna historia była, jak podjechaliśmy pod nasz stadion, zaparkowane były auta i autokar nie mógł podjechać pod samą szatnię bez cofania. Trener zarządził więc, że wysiadamy i z torbami szliśmy do szatni.

No i oczywiście kobiety nie mogły wchodzić do autokaru. Na obozie w Turcji była jedna dziewczyna z mediów klubowych i graliśmy sparing jakąś godzinkę jazdy od hotelu. Ona chciała z nami jechać, ale nie było szans. Musiała wysiąść i jechać taksówką (śmiech).

Nawet jako 29-latek, w Górniku, zdarzało się, że grywałeś w Młodej Ekstraklasie. Zapytam w żartobliwy sposób, działało to jak balsam odmładzający?

Nic z tych rzeczy. To była forma kary dla mnie, zapewne za trenera Nawałki. Jak miałem konflikt z trenerem to byłem trzecim bramkarzem, co oznaczało, że nie jeździłem na jedynkę, tylko na Młodą Ekstraklasę. Cały czas pracowałem solidnie i byłem w dobrej dyspozycji i od czasu do czasu trener Nawałka brał mnie do kadry meczowej, a co ciekawe, jak podstawowy bramkarz nie mógł zagrać, to wtedy ja wskakiwałem w jego miejsce, a nie ten, który był dwójką.

Dziwna sytuacja…

Nie miałem okazji się o to zapytać, ale świat piłkarski jest tak mały, że może będzie jeszcze okazja, aby o to spytać trenera, jak widział moją osobę w tamtym momencie.

Po odejściu z Górnika postanowiłeś zmienić śląskie powietrze na to w małej podtarnowskiej miejscowości, a więc w Niecieczy. Jak człowiek ze Śląska odnajdywał się w tym miejscu?

Ruch i Górnik to wielkie kluby, za którymi stoi rzesza kibiców, a tam przyjechałem tak naprawdę w pole kukurydzy, gdzie jest nieduży stadionik, ale dostałem dobry kontrakt i można powiedzieć, że to był pierwszy klub, który mi płacił tak, jak powinien. Pensje były na czas, premie też, a urodziło mi się drugie dziecko i te pieniądze były ważne. Był to klub stabilny finansowo, ale zaplecze organizacyjno-infrastrukturalne wtedy było słabe. Taka głupia rzecz, jak pranie ciuchów po treningu. Normalnie w klubach jest zawsze ktoś, kto się tym zajmuje, a tam tego nie było. Ja, jako bramkarz, który ma zawsze te ciuchy najbardziej ubrudzone znalazłem kobietę w Żabnie i zrzucaliśmy się na to, żeby nam prała stroje. Pojawił się więc inny rodzaj problemu. W Ruchu czy Górniku były umowy na dostawę strojów, a tutaj, jak coś mi się podarło, to musiałem przyszyć łatę (uśmiech). No i jeszcze kwestia wyjazdów. W Ruchu czy Górniku było biednie, ale jadąc na mecz miałeś wszystko zapewnione, a w przypadku Termaliki posiłki były tak mizerne, że trzeba było dojadać w przykładowym KFC (śmiech), żeby nie być głodnym przed meczem. Ten klub się wtedy jeszcze uczył i szybko te sprawy były poprawiane, ale te początki nie były najłatwiejsze.

Wiadomo, że Bruk-Bet Termalica to Państwo Witkowscy. Jak ich wspominasz?

Z Panem Krzysztofem mieliśmy mało styczności i on tak naprawdę nie ingerował w to, co się dzieje w klubie. To Pani prezes decydowała o wszystkim i muszę przyznać, że była impulsywną kobietą (uśmiech). Potrafiła nas zrugać po wygranym meczu, w którym się męczyliśmy. Ciekawa i barwna postać. Ja nie miałem z nią jednak zatargów. Może forma rozstania ze mną po tylu latach zrobiła rysę na tych relacjach, ale czas goi rany. Miałem zresztą niedawno okazję być na 100-leciu klubu, bo zostałem wybrany przez kibiców do jedenastki 100-lecia. Ze strony kibiców presja była zdecydowanie mniejsza, niż we wcześniejszych klubach, ale włodarze Termaliki mocno cisnęli, żeby był awans do Ekstraklasy. Po latach spędzonych w Ruchu i Górniku był to jednak dla mnie swego rodzaju odpoczynek psychiczny.

Waszym celem był awans, ale długo nie udawało się go osiągnąć. Czułeś coś w rodzaju rezygnacji?

Za każdym razem zawalaliśmy końcówkę sezonu i pojawiały się głosy, że nie chcemy awansować. To była oczywiście bzdura, bo wiedzieliśmy, że mamy premie za awans. Jakieś fatum wisiało jednak nad tym zespołem. Największy zawód był chyba za drugim razem, kiedy prowadził nas trener Moskal. W przedostatniej kolejce graliśmy u siebie z Olimpią Grudziądz i zwycięstwo dałoby nam awans. Pamiętam, że mecz odbywał się w trakcie ulewy, a boisko było zalane. Prowadziliśmy jednak 1-0, mieliśmy kolejne okazje, ale piłka stawała przed linią itd. W ostatniej minucie rywale mieli rzut wolny i bramkarz Michał Wróbel strzelił mi gola na 1-1. Kilka sekund dzieliło nas od historycznego awansu, a tak drużyna złapała dołek. Zostawał jeszcze jeden mecz, na wyjeździe z mocną Flotą Świnoujście. Nam wystarczył w tym meczu remis i do przerwy było 1-1, choć powinniśmy byli prowadzić. W szatni przyszła informacja, że Cracovia prowadzi, a jak w drugiej połowie dostaliśmy gola po kontrze rozlecieliśmy się, jak domek z kart. Mental nam siadł tak, że nie było, co zbierać. Awansowała Cracovia ze Sławkiem Szeligą. To był taki moment, że odechciało mi się grać w piłkę. Nie mogłem uwierzyć, że to się wydarzyło. Wróciliśmy do Niecieczy mocno zmiażdżeni, a na drugi dzień dostałem telefon od Pani Prezes, żebym przyjechał na spotkanie, bo mi się kończył kontrakt z klubem. Spotkaliśmy się w restauracji i powiedziała, że jest ze mnie zadowolona. Zaproponowała mi przedłużenie umowy, a ja wyglądałem jak zbity pies i odpowiedziałem, że muszę się zastanowić, bo na ten moment nie jestem w stanie powiedzieć, czego chcę. Czułem się fatalnie…

Dałeś się jednak przekonać i w końcu dopięliście swego…

Tak, ale nie od razu. Następny sezon, wrócił trener Radolsky, chyba w październiku został zwolniony i na 3 mecze przyszedł trener Jabłoński. Później był jeszcze Krzysiu Lipecki, który wcześniej z nami grał i wreszcie trener Mandrysz. Po rundzie jesiennej tamtego sezonu byliśmy blisko czerwonej latarni, a więc zespół, który prawie awansował i miał się znów bić o awans, wylądował w dole tabeli. Trener Mandrysz zrobił jednak taką kapelę, że wiosnę mieliśmy kapitalną i skończyliśmy chyba na 6. miejscu. I następny sezon to był ten upragniony awans.

Po awansie odbył się szybki remont, a tempo działania musiało robić wrażenie i pokazało, że właściciele nie żartują…

Pani prezes powiedziała, że jak awansujemy do Ekstraklasy to nawet pranie będziemy mieć (śmiech). Po awansie nie było czekania na nic. Obyła się impreza na stadionie, po czym na drugi dzień wjechały buldożery i rozpoczęły się prace remontowe. Stadion powstał chyba w pięć miesięcy. Mój debiut na tym nowym stadionie w Niecieczy też jest dla mnie pamiętny, bo złamałem wtedy żuchwę.

Tak się składa, że za każdym razem, kiedy cieszyłeś się z awansu do Ekstraklasy następny sezon był Twoim ostatnim w danym klubie… Przyznam, że dziwnie układały się te Twoje losy…

Po sezonie mieliśmy obiad i trener Mandrysz zakomunikował, że dalej będzie pracował i chce, aby ta kadra została, po czym, już będąc chyba na urlopie, okazało, że trener odchodzi i w kego miejsce przychodzi trener Michniewicz. Dzwonię więc i pytam, co ze mną, a w odpowiedzi usłyszałem, że się jeszcze zastanawiają. Ostatecznie dostałem telefon, że umowa nie będzie przedłużona. I tak wróciłem na Śląsk. Miałem oferty z kilku klubów 1-ligowych, jeden zgłosił się z Ekstraklasy, ale tam się zastanawiali i musiałbym poczekać. GKS Katowice konkretnie podszedł do tematu, trenerem był Jurek Brzęczek, którego znałem z gry w Górniku Zabrze, a że Śląsk to moje klimaty, tak więc zdecydowałem się przejść do tego klubu.

Można powiedzieć, że w Katowicach przeżyłeś deja vu z Niecieczy, bo GKS też był w gronie faworytów, ale dwukrotnie musiał się obejść smakiem…

To trzeba być na miejscu, żeby zrozumieć fenomen GKS Katowice. Jest to poukładany klub, mający fajną bazę treningową z dobrymi boiskami. Stadion niby stary, ale jest tam siłownia, odnowa biologiczna na miejscu, czego więc więcej piłkarz potrzebuje? Pensje płacone, a więc w zasadzie nie było się do czego przyczepić. Nie powiem, trochę osób związanych z piłką mówiło mi, żebym tam nie jechał, bo tam jest taki klimat, że mnie zniszczą. Ale przecież grałem w Ruchu, w Górniku, tam też są kibice, i to wymagający, więc nie przestraszyłem się i podpisałem umowę z Gieksą.

Na czym więc polega ta słynna presja w Katowicach?

Tego do końca nie da się wytłumaczyć, ale postaram się przedstawić odczucia, jakie można tam mieć. Będąc w Ruchu, tam masz wrażenie, że wszyscy związani z klubem ciągnął klub w jednym kierunku. W Górniku jest to samo, a w Katowicach miałem jakieś takie dziwne odczucie, że pewna grupa ludzi, i podkreślam, że to chodzi o jakąś grupę, bo zdecydowanej większości to nie dotyczy, tylko czeka na to, aby powinęła się tobie noga, żeby mogli z tobą pojechać. Taka loża szyderców. Pod koniec sezonu pojechaliśmy do Zabrza na Górnik, który był w tabeli za nami, ale nas pokonał i tam się czuło, że kibice cały czas wieżą w awans Górnika i de facto to osiągnął z trenerem Broszem. A my byliśmy przed nimi, ale miałem wrażenie, jakbyśmy nie mieli szans. Ta otoczka wokół klubu taka była, jakby ludzie stracili wiarę. Jak z innymi klubami przyjeżdżałem do Katowic to trenerzy mówili „Panowie, do przerwy 0-0, a w drugiej połowie zacznie się jazda z trybun i będzie nam się grało łatwiej”. I tak przeważnie było.

W wieku 36 lat, jako piłkarz Gieksy, zerwałeś więzadła krzyżowe i można powiedzieć, że wtedy zakończyła się Twoja kariera…

A tak być nie musiało. Jak już mówiłem klub przedłużył mi umowę, za co byłem ogromnie wdzięczny, a po tym miałem się określić, czy widzę się dalej w klubie, w którym miałbym pełnić rolę takiego doświadczonego bramkarza, takim mentorem dla młodszych. Miałem też telefony ze Stali Rzeszów, od włodarzy klubu i zadecydowałem, że przyjadę tutaj. Miałem już dość życia bez rodziny, bo od ostatniego sezonu w Niecieczy żona z dziećmi mieszkali już w Rzeszowie.

Przyszedłeś do Stali Rzeszów prowadzonej przez Janusza Niedźwiedzia, ale tu już nie pograłeś…

Generalnie rzecz biorąc wiedziałem na co się piszę, że bronić będzie młodzieżowiec. Była jednak śmieszna sytuacja, którą myślę mogę opowiedzieć. Jak przyjechałem na rozmowy do Rzeszowa miałem spotkanie z Panem Prezesem oraz z dyrektorem i od nich słyszałem, że bardzo mnie chcą.

– A co na to trener – zapytałem.

Spotkałem się więc jeszcze z trenerem Niedźwiedziem, zaczynamy dyskutować i pytam:

– Jaka by była moja rola w drużynie.

– Mamy młodzieżowca, chcemy jeszcze jednego, a jest też doświadczony Rafał Dobroliński, z którym nie wiemy jeszcze, co będzie – słyszę.

– Czyli dla mnie nie ma tu miejsca – mówię.

– No w sumie na ten moment nie – odpowiada.

(śmiech)

Nie tego się spodziewałem szczerze mówiąc. Uznałem, że to nie ma sensu. Dyrektor wziął mnie na bok i zaproponował pracę w Akademii. Jakbym gdzieś jeszcze chciał dodatkowo grać, to nie było problemu. Miałem oferty, żeby jechać w Polskę, ale pogadaliśmy z żoną, coś po piłce też trzeba będzie robić i chyba nie ma sensu przedłużać już kariery na siłę, więc podjąłem decyzję, o którą nie było łatwo, że zostanę trenerem. Rafał ostatecznie odszedł i byłem drugim bramkarzem na mecze pucharowe. No i zagrałem 15 minut w finale wojewódzkiego pucharu w Sokolnikach. Przygodę z piłkę zakończyłem więc unosząc puchar w górę (uśmiech.

Jak dostałeś propozycję, aby dołączyć do sztabu pierwszej drużyny nie wahałeś się?

Wahałem się, bo w profesjonalnej piłce byłem 20 lat. Skończyłem kurs UEFA Goalkeeper B, teraz jestem w trakcie UEFA Goalkeeper A. W akademii przechodziłem od U-11, co roku pracujące ze starszymi rocznikami, a więc zbierałem kolejne doświadczenie. Można powiedzieć, że wszystko miałem poukładane, a co najważniejsze tyczyło się to też życia rodzinnego, na czym bardzo mi zależało. A praca w pierwszym zespole już to zaburza. Musiałem to wszystko przemyśleć, decyzja nie była łatwa. W piątek wieczorem dowiedzieliśmy się, że Radek Hołubiec odchodzi i w sobotę zostałem zaproszony do klubu na rozmowę. Podszedłem do tego w ten sposób, że to szansa na kolejne doświadczenie i zdecydowałem się przyjąć ofertę.

Teraz przejdziemy już do swego rodzaju podsumowania. Jaki jest Twój najbardziej pamiętny mecz?

Wielkie derby Śląska, będąc zawodnikiem Górnika, zostałem kapitanem drużyny i wyprowadzałem ją na to spotkanie. Takie coś na długo zostaje w pamięci. Na pewno więc ten mecz, ale przypominam sobie też spotkanie charytatywne po katastrofie w kopalni Halemba, w którym grały Reprezentacja Śląska z Reprezentacją Polski stworzoną z piłkarzy Ekstraklasy. Naszym trenerem był Antoni Piechniczek, a reprezentacji Leo Beenhakker. Też ciekawe doświadczenie. Pamięta się też oczywiście ten debiut z Wisłą Kraków, no i gol, którego strzeliłem, też zresztą Wiśle. Jestem bramkarzem pamiętanym z tego, że strzeliłem gola (śmiech). Lepiej tak, niż w ogóle.

A są takie mecze, o których wolałbyś nie pamiętać?

Bez wątpienia wspominany wcześniej mecz z Olimpią Grudziądz. Do tej kategorii zaliczyłbym też mecz w barwach Gieksy, kiedy rywalem był MKS Kluczbork, ja dostałem loba i nasze szanse na awans zostały tak naprawdę pogrzebane. Ten mecz jakoś szczególnie siedzi mi w głowie, bo do Katowic szedłem z misją awansu, chciałem być tym gościem, który po tylu latach temu klubowi pomoże.

Przez te wszystkie lata miałeś w szatni na pewno wiele barwnych postaci. Które z nich były najbarwniejsze?

W Ruchu takim największym ananasem był chyba Dawid Bartos, taki wodzirej grupy. W Górniku to raczej młodzi robili różne numery, z Łukaszem Skorupskim na czele. W Termalice natomiast takim świrkiem był Damian Piotrowski.

A szczęście do nietypowych sytuacji miał Adaś Marciniak, ale potrafił z nich wychodzić obronną ręką. Nie raz człowiek słyszał historie, jak zasnął w pociągu i nie wysiadł przez to na właściwej stacji (śmiech).

A jaki był Tomasz Hajto, z którym też dzieliłeś szatnię?

Ja się z Tomkiem nie przyjaźniłem. Na pewno, jeśli chodzi o względy piłkarskie, to był Pan Piłkarz, ale jak nam nie szło, to chciał robić w zasadzie wszystko na boisku. Poza boiskiem się nie kolegowaliśmy, więc nie mieliśmy w zasadzie kontaktu.

Twoim kolegą z drużyny był też choćby Michał Pazdan, oczywiście jeszcze przed tym, jak został okrzyknięty ministrem obrony narodowej…

To już była jednak taka pirania. Właśnie wtedy został powołany do kadry z Tomkiem Zahorskim. Na tamte czasy to nie był piłkarz wybijający się aż tak, żeby grać w reprezentacji, ale Leo Beenhakker coś w nim zobaczył. „Pazdek” przede wszystkim miał charakter i przykładowo tak ćwiczył lewą nogę, że mógł spokojnie grać na pół-lewym obrońcy. No i wyznawał starą zasadę – piłka może przejść, ale zawodnik już nie. Zdecydowanie nie brał jeńców. To wszystko, moim zdaniem, pozwoliło mu zagrać na takim poziomie, na jakim później grał. Ja, jako trener, takiego piłkarza w ciemno biorę do swojego zespołu, bo wiem, że wykona robotę, jaką ja chcę.

Wspomniany przez Ciebie wcześniej Łukasz Skorupski to był wariacik, ale zrobił dużą karierę. Już wtedy miał to „coś”?

„Skorup” jak do nas przyszedł miał może 16 lat. Był mega silny, a ciężary takie dźwigał, że nie wiem, czy ktokolwiek u nas mógł mu dorównać. Na testach szybkościowych zawsze jeden z najszybszych, a do tego był skoczny. W kwestiach motorycznych to był światowy poziom. To już miał w tak młodym wieku. Pamiętam, jak jeden z menadżerów nagabywał go i „Skorup” się mnie zapytał, co powinien zrobić. Ja mu doradziłem, żeby z tym nie podpisywał, tylko z innym, którego mogę polecić. Jakbym miał wtedy odłożone pieniądze to sam bym zainwestował w tego chłopaka, bo wiedziałem, że będzie bronił. Przypomina mi się jeden mecz, w 1 lidze, kiedy pojechaliśmy na Stilon Gorzów i Łukasz siedział na ławce rezerwowych. Przegrywaliśmy, byłem trochę zagrzany i wyszedłem do piłki na piętnasty metr w kąt pola karnego. Wypiąstkowałem piłkę, ale gość mnie trafił w łuk brwiowy. Padłem i trzeba było mnie zmienić. Przeważnie w takim momencie młody chłopak, który ma mnie zmienić siedziałby zestresowany, a „Skorup”, jak tylko zobaczył, że padłem ubrał bluzę, rękawice i zameldował, że jest gotowy do wejścia. Jego mental był niesamowity już wtedy.

Ostatnia kwestia – trenerzy. O Adamie Nawałce i Henryku Kasperczaku już rozmawialiśmy, a listę uzupełniają Piotr Mandrysz, Jerzy Wyrobek, Dariusz Fornalak, Edward Lorens, Marek Wleciałowski, Dusan Radolsky, Ryszard Wieczorek, Marcin Bochynek, Ryszard Komornicki, Kazimierz Moskal, Mirosław Jabłoński, Jerzy Brzęczek, Janusz Jojko, Jacek Paszulewicz. Różne czasy, różne szkoły?

Różne szkoły, różne podejście do człowieka, czy do grania w piłkę.

A jakbyś miał wybrać jednego z nich, to na którego postawisz?

Chyba najdłużej pracowałem u trenera Mandrysza. To on dał mi zadebiutować w Ekstraklasie, a później, jak prowadził Termalikę wywalczyliśmy awans. Życzenia na święta wysyłam jednak wielu trenerom, a przede wszystkim wspominam ich nie jako właśnie trenerów, a jako ludzi. To dla mnie zdecydowanie ważniejsze.

Najnowsze aktualności