Wszystkie aktualności

WYWIADÓWKA #16 | Kamil Kościelny: Nigdy się nie poddawałem. Jak był ciężki moment, a tych nie brakowało, to stawałem się mocniejszy

środa, 09/10/2024

Czy po wyjeździe sylwestrowym można stać się bardziej świadomym piłkarzem? W jaki sposób poważna kontuzja sprawiła, że stał się lepszym piłkarzem? Jak wspomina swój debiut w seniorach? Co dała mu współpraca z trenerem Markiem Papszunem? Na jakie kwestie zwracał uwagę trener Papszun i co robił w klubie po 22:00? Co było kluczem do sukcesów Rakowa Częstochowa? Czym zaimponował Fran Tudor? O stałych fragmentach gry Tomasza Tułacza, a także o pożegnaniach ze Stalą Mielec, Rakowem, Wartą Poznań oraz przyjściu i grze w Stali Rzeszów. O tym wszystkim przeczytacie w kolejnej Wywiadówce, której bohaterem jest Kamil Kościelny, obrońca Stali Rzeszów. Zapraszamy!!!

Zawsze byłeś tak świadomym piłkarzem?

Nie. Początkowo świadomość była na niskim poziomie. Jasne, trenowałem normalnie, były jakieś dodatkowe zajęcia na basenie czy aerobik, ale nie było wtedy czegoś takiego, jak zwiększanie świadomości, wiedzy na temat sportowego trybu życia, wysypiania się i tym podobnych. Trener oczywiście starał się nam przekazywać pewne rzeczy ze swojego doświadczenia, które on miał niewątpliwie, ale ja, będąc młodym chłopakiem nie do końca je przyjmowałem. Dopiero później te słowa, które on powtarzał, zaczęły jakoś wybrzmiewać w mojej głowie, jak już sam zacząłem dochodzić do pewnych rzeczy. Mogę powiedzieć, że w moim przypadku ta świadomość przyszła, jak miałem jakieś 20 lat. Razem z Maćkiem Domańskim zaczęliśmy szukać informacji i zdobywać wiedzę. Można powiedzieć, że złapaliśmy bakcyla na siłownię i dodatkowe zajęcia. Trochę we mnie to zaszczepił też kolega z Mielca, a było to na wyjeździe sylwestrowym do Zakopanego (uśmiech). Sporo z nim o tym rozmawiałem i to był dla mnie taki bodziec. Razem z Maćkiem zapisaliśmy się na kurs trenera personalnego, a zajęcia prowadziła dr Aneta Przepióra. Tam zdobyłem ogrom wiedzy i przyznam, że to całkowicie do mnie trafiło. Można powiedzieć, że wchłonęło mnie to całkowicie i do teraz wiele rzeczy pamiętam z tamtego kursu. Tam nauczyłem się choćby podstaw dietetyki, ale też wielu ćwiczeń. Polecam to każdemu młodemu zawodnikowi

Myślisz, że gdyby nie poważne kontuzje to osiągnąłbyś więcej?

Wydaje mi się, że pierwsza kontuzja spowodowała, że podniosłem swój poziom. Miałem taki okres w życiu, kiedy mocno pracowałem dodatkowo. To zaczęło się w Radomiaku, gdzie kilka razy w tygodniu zostawałem po treningach. Podobnie było w Wigrach Suwałki i później w Rakowie Częstochowa. I tam właśnie przyszła ta pierwsza poważna kontuzja. Pojechaliśmy na zimowy obóz do Turcji, a byliśmy wtedy pierwszoligowcem i trafiliśmy tam już po tym, jak obozy pokończyło wiele innych polskich drużyn z Ekstraklasy. To był bardzo fajny ośrodek, ale boisko było już mocno wyeksploatowane i były na nim po prostu dziury. Tak na marginesie, trener Papszun był tym faktem mocno zawiedziony (uśmiech). No i ja w pewnym momencie postawiłem nogę w dziurze na pewnej szybkości i zerwałem krzyżowe. Na pierwszy rzut oka źle to nie wyglądało i zanosiło się na to, że nic poważnego się nie stało, bo noga nie spuchła. Pojechałem do lekarza i on też po badaniu manualnym stwierdził, że wszystko powinno być okej. Noga jednak bolała więc czekały mnie bardziej szczegółowe badania, zrobiliśmy rezonans i wyszło, że nie tylko mam uszkodzoną łąkotkę, ale i zerwane krzyżowe. Wtedy wydawało się, że jest to wyrok. Miałem jeszcze jakieś cztery miesiące kontraktu z Rakowem, a tu taka kontuzja. Klub zachował się jednak bardzo w porządku. Przyszedł do mnie prezes Cygan i powiedział, żebym się niczym nie martwił, a kontrakt będzie przedłużony.

No i teraz dochodzimy do odpowiedzi właściwej na to pytanie (śmiech). Kiedy jesteś w ciągłym biegu, treningu i grasz mecz za meczem nie masz czasu spojrzeć na wszystko tak na trzeźwo. A właśnie kontuzja pozwoliła mi na spokojnie przemyśleć pewne kwestie, wszystko sobie poukładałem w głowie i w pewnym sensie złapałem drugi oddech.

Po kontuzji wróciłem dosyć szybko, bo już po 5 miesiącach i zacząłem grać. A o to musiałem walczyć, bo najpierw usłyszałem uczciwie od trenera, że na ten moment jestem siódmym środkowym obrońcą i czy w związku z tym nie chcę iść na wypożyczenie. Uznałem jednak, że za długo czekałem i chcę podjąć wyzwanie. Zaryzykowałem…

Pierwszy sparing zagrałem w sierpniu, jeśli się nie mylę w moje urodziny. A we wrześniu zadebiutowałem w Ekstraklasie, a w swoim drugim meczu zdobyłem bramkę. Dlatego uważam, że ta pierwsza kontuzja tak naprawdę dała mi takiego kopa.

Inaczej było w przypadku drugiego zerwanie krzyżowych, do którego doszło w Mielcu. W pierwszej rundzie zagrałem wszystkie mecze, jako beniaminek graliśmy trochę w kratkę, ale nie było najgorzej. Zimą doszło do zerwania, a, dodam, że po zagraniu całego sezonu liczyłem na jakiś transfer zagraniczny. Taki przynajmniej był plan.

Jak wróciłem po kontuzji to drużynie szło całkiem nieźle już za trenera Majewskiego. Ja nie byłem „jego” piłkarzem i tych szans za wiele nie dostawałem, a miałem też trochę pecha. Mam przy tym wszystkim trochę żal, za to jak zostałem potraktowany, będąc wychowankiem tego klubu. Wydaje mi się, że mam prawo mieć za złe, bo usłyszałem, że jestem po dwóch zerwanych krzyżowych i to duże ryzyko, aby na mnie stawiać. Nie pojechałem więc na obóz i trenowałem z dwójką. Wiem, że w piłce nie ma sentymentów, ale jednak to trochę przykre, że w swoim klubie zostałem potraktowany w sposób, w jaki nie traktowano mnie nigdzie indziej, gdzie byłem obcym.

Nie byłem za bardzo potrzebny i chciano mnie wypożyczyć, na co się nie zgadzałem. Stawiałem sprawę jasno, że jak już to transfer definitywny. No i tak się stało. W ten sposób trafiłem do Puszczy Niepołomice. Moim celem była oczywiście Ekstraklasa, ale nie było tak łatwo po dwukrotnym zerwaniu krzyżowych. Z Puszczą zagraliśmy jednak dobrą rundę i wróciłem na poziom Ekstraklasy, do Warty Poznań. Gdyby nie to, że zawsze miałem opinię zawodnika, który prowadzi się profesjonalnie, to pewnie by się nie udało.

Jak się to wszystko zaczęło w Twoim przypadku?

Myślę, że tak jak u większości, czyli pod blokiem. Razem z kolegą wychodziliśmy i zaczęliśmy od popularnych kapek. Staraliśmy się bić swoje rekordy, a potrafiliśmy godzinami to robić. Chociaż, jak teraz o tym myślę, to jednak najpierw wychodziłem z tatą, a dopiero później ze wspomnianym kolegą. To były takie pierwsze podrygi z piłką, można powiedzieć takie treningi indywidualne (śmiech). No, a później to już w szkole. Akurat ja miałem taką klasę średnio piłkarską, zresztą, trzeba przyznać, że ja też się jakoś nie wybijałem, ale w klasie starałem się to ciągnąć. W końcu przyszedł czas zapisać się do klubu, ale pierwsze podejście nie było zbyt udane, bo wtedy były grupy łączone z kilku roczników i trochę się zderzyłem z tymi starszymi chłopakami. W pewnym momencie przestałem chodzić na treningi, a wróciłem po dłuższym czasie do trenera Jurka Płanety, który prowadził mój rocznik, a wszystko było bardziej poukładane. No i można powiedzieć, że od wtedy codziennie trenuję. Wtedy w klubie nie było za wesoło, ale byli w nim ludzie, którzy pamiętali lepsze czasy i starali się robić wszystko, żeby treningi były na odpowiednim poziomie. Mielec nie jest wielkim miastem, a jednak wychodziło stamtąd wielu dobrych piłkarzy.

A jak pamiętasz przejście do seniorów?

Zaczęło się, jak miałem 16 lat. Trener Andrzej Jaskot wziął mnie wtedy z juniorów, a debiut miałem w meczu pucharowym przeciwko Stali Rzeszów (uśmiech). Zagrałem na lewej obronie, na której nigdy wcześniej nie występowałem. Wtedy oczywiście zgodziłem się na to z uśmiechem na ustach, bo zagrać w seniorach w tak młodym wieku to było coś. Po 60 minutach dostałem zmianę, a tak naprawdę już po 30 miałem dość (śmiech). Byłem mocno zestresowany i mocno zmęczony. Stal Rzeszów grała wtedy w wyższej lidze i przegraliśmy 1-2, albo 0-1. To było wtedy generalnie spore wydarzenie w Mielcu, bo normalnie na mecze chodziło po 300 osób, a na ten mecz przyszło jakieś 1500. A ja? No cóż, walczyłem, biegałem, starałem się (śmiech). Nie było jednak źle i zostałem w drużynie, aż zmienił się trener, którym został Grzegorz Wcisło, który wcześniej prowadził mój rocznik i zastąpił mnie innym kolegą z tamtej drużyny. Ja do seniorów wróciłem, kiedy trenerem został Janusz Białek. On wystawił mnie na środku obrony i od tamtej pory grałem już praktycznie cały czas.

Ty w Stali Mielec miałeś okazję posmakować 4, 3 i 2 ligi, a także, po latach, Ekstraklasy. Pewnie nie ma za wielu takich piłkarzy w naszym kraju…

Grałem jeszcze w okręgówce w drugiej drużynie (uśmiech). Jedyny, który przychodzi mi do głowy teraz do Krystian Getinger, też ze Stali Mielec. On to jeszcze w pierwszej lidze grał. Trochę w tej Stali Mielec pograłem, ale, to pewnie jakiś paradoks, mój rozwój zaczął się, kiedy odszedłem. Jasne, w mieleckiej drużynie byłem ważnym zawodnikiem, w 3 lidze, potem w 2, a po tym odszedłem, bo trochę się poróżniliśmy z trenerem Januszem Białkiem. Wtedy wydawało mi się, że to tragedia, a po czasie okazuje się, że to było kolejne pchnięcie mnie, niezamierzone, żeby grać wyżej. Bardzo chciałem udowodnić, że jestem lepszy, że zasługuję, aby grać wyżej. Poszedłem wtedy do Siarki Tarnobrzeg, potem był Radomiak Radom i można powiedzieć, wtedy się zaczęło.

Jakbyśmy mieli podsumować dotychczasową Twoją karierę, to chyba można wysnuć wniosek, że nieszczęśliwe wypadki czy różne nieszczęśliwe sytuacje tak naprawdę sprawiały, że byłeś jeszcze lepszy…

Nigdy się nie poddawałem. Jak był ciężki moment, a taki był pod koniec pierwszego pobytu w Mielcu, kiedy zostałem oskarżony o pewne rzeczy, których nie zrobiłem, to stawałem się jakby mocniejszy.

O co wtedy chodziło?

Był protest z powodu tego, że nie otrzymywaliśmy pensji. Generalnie zrobił to inny zawodnik, w zasadzie cała drużyna wiedziała o tym, ale poszło na moje konto, bo byłem kapitanem. No i trener zabrał mi opaskę i przekazał komuś innemu.

Był mecz wigilijny i kibice zaproponowali, żeby drużyna zagrała w koszulkach związanych z zaległościami finansowymi. No i tym bardziej poszło to na moje konto (uśmiech). Wiadomo, że ja nigdy nie byłem zawodnikiem, który siedzi cicho, tylko chodziłem w różnych sprawach do zarządu i to pewnie naturalne, że pomyślano o mnie. Najlepsze jest to, że ja wtedy miałem kontuzję i chodziłem w bucie ortopedycznym. Nie dogadywałem się z trenerem, chciałem choćby dodatkowo ćwiczyć w siłowni, a on się na to nie zgadzał. Ja i tak to robiłem, bo uważałem, że to jest dobre. Jakoś nie mogliśmy się zgrać, była różnica zdań. Ja postawiłem na to, czego się nauczyłem, na to co poznałem, a nie na to, co ktoś mi mówi. No i odszedłem wtedy z Mielca. Ja nie mam za złego trenerowi. Może nie chodzimy razem na grilla (śmiech), ale spokojnie możemy pogadać. W sumie dzięki tamtej sytuacji otworzyłem oczy na świat, na inne kluby i tak dalej. Myślę, że do wtedy byliśmy trochę zamknięci w tej bańce Stali Mielec, jako wychowankowie, a to był bodziec, który mi pomógł w dalszej karierze.

Masz na swoim koncie kilka awansów. Można powiedzieć, że któryś z nich cieszył Ciebie najbardziej?

Każdy awans cieszy i to bardzo, a wierzę, że ten najfajniejszy jeszcze przede mną. Pewnie z jakimś większym sentymentem wspominam jednak awans ze Stalą Mielec z 3 do 2 ligi. Byłem kapitanem drużyny, a awans wywalczyliśmy po sporej dawce emocji. Rywalizowaliśmy wtedy z Tomasovią Tomaszów Lubelski, która pierwszą rundę miała rewelacyjną, bo na 45 punktów zdobyła 40. My też graliśmy dobrze, ale jednak mieliśmy tych punktów 32. Rundę rewanżową zagraliśmy jeszcze lepszą, niż rywal, bo ugraliśmy w niej 41 oczek, a ligę wygraliśmy o 4 punkty. To była wielka sprawa, bo po wielu latach Stal wróciła na szczebel centralny. To było coś wspaniałego, a tym bardziej, że zbiegło się w czasie z oddaniem nowego stadionu. Wtedy prowadził nas trener Gąsior i z tamtych czasów wszystko wspominam rewelacyjnie – mega szatnia, atmosfera, w ogóle cały klimat w klubie.

U trenera Gąsiora wylądowałeś kilka lat później w Siarce Tarnobrzeg. To jeden z ważniejszych ludzi ze świata piłki, których spotkałeś na swojej drodze?

Za najlepszą odpowiedź nie posłuży to, że trener Gąsior był u mnie na weselu (uśmiech). Takie momenty mojego rozwoju, czy świadomości są połączone właśnie z tym trenerem, który nigdy się nie zamykał. Był nawet taki moment, że jak z Maćkiem Domańskim robiliśmy kurs trenera personalnego, to trener dawał nam do poprowadzenia treningi siłowe i prewencyjne. Mega mi imponowało to, że trener był otwarty na różne rzeczy. A przecież trenerzy starszej daty rożni są pod tym względem. Trener Gąsior był natomiast elastyczny.

U niego w Siarce pograłeś jednak tylko pół roku i wylądowałeś w Radomiaku Radom…

Temat Radomiaka pojawił się jeszcze zanim podpisałem umowę z Siarką. Zdecydowałem się jednak na Tarnobrzeg, bo razem z Maćkiem Domańskim prowadziliśmy w Mielcu sklep z suplementami diety i zależało nam na tym, aby zostać na miejscu. A wyszło tak, że w Siarce nie płacili i nie mieliśmy pieniędzy, żeby inwestować w ten sklep i w końcu podjęliśmy decyzję, że go sprzedamy. Po rundzie i ja i Maciek odeszliśmy z Siarki, a mieliśmy za sobą świetną rundę, zajęliśmy wysokie miejsce. Prezes Dziedzic bardzo chciał, żebyśmy zostali, ale koniec końców dogadałem się na transfer do Radomiaka. Przede wszystkim do tego kroku przekonał mnie dyrektor Śledź, który wtedy pracował właśnie w Radomiaku. Wydawało się, że to fajny projekt i dobry zespół. Po pierwszej rundzie byli wysoko i była szansa na awans. Niestety, w zimie, tak mi się wydaje, nie trafiliśmy z przygotowaniami, było bardzo dużo kontuzji, przez co z zespołu, w którym było po dwóch piłkarzy na pozycję, zostało tyle, że czasami jechaliśmy w niepełnej kadrze na mecz. No i tego awansu nie udało się zrobić.

Które postaci z tamtego Radomiaka najlepiej pamiętasz?

Pierwszy do głowy przychodzi mi trener Werner Liczka. Naprawdę bardzo porządny człowiek. Pamiętam też oczywiście sporą grupę piłkarzy, choćby Davida Kwieka, z którym dopiero co widziałem się na kawie, bo przyleciał z Kanady. Byli też Bartek Sulkowski, Darek Brągiel, Michał Grudniewski no i oczywiście Leandro.

To już legenda tego klubu…

Już wtedy nią był (śmiech).

To ciekawe, że obcokrajowiec tak długo gra w jednym klubie…

Wiele było sytuacji, gdzie było blisko, aby odszedł, bo sporo klubów go kusiło, ale zawsze na koniec okazywało się, że zostawał, a decydowało chyba przywiązanie do Radomia. Wiadomo, nie każdy lubi zmiany, bo to też nie jest takie łatwe, aby iść gdzieś, wchodzić do nowej szatni, na nowo się aklimatyzować.

Można powiedzieć, że sam podprowadziłeś do następnej kwestii, którą chciałem poruszyć, a więc właśnie przeprowadzek. O ile na początku kariery nie wędrowałeś za daleko od domu, to w końcu to się zmieniło. Był Radom, później Suwałki, a po pół roku Częstochowa. W dosyć krótkim czasie było kilka przeprowadzek i to z jednego końca Polski na drugi…

To może po kolei (uśmiech). Poszedłem do Radomiaka, żeby zrobić awans do 1 ligi, co się nie udało. A plany były ambitne, bo już wtedy mówiło się, że lada moment stadion będzie gotowy. Potrwało to jednak trochę dłużej…

Po tym, jak po dwóch podejściach z Radomiakiem nie udało się awansować wspólnie z moim menadżerem Sebastianem Mirońskim, z którym związałem się jak byłem w Siarce, a jestem z nim do tej pory, uznaliśmy, że czas na zmianę. Tutaj dodam, że w Radomiu wprowadziła się do mnie moja obecna żona, co też na pewno miało na mnie wpływ, bo to skupienie się na piłce jeszcze mocniej wzrosło. Miałem wtedy świadomość, że jestem odpowiedzialny jeszcze za inną osobę i nie mogę jej zawieść. Musiałem spoważnieć. To też dawało mi siłę do tego, aby trenować jeszcze więcej. Zawsze mogłem na nią liczyć i na jej wsparcie. A to nie jest takie proste, te ciągłe przeprowadzki. To sporo wyrzeczeń. Tu nie pójdziesz, tam nie pójdziesz. Tam nie pojedziesz, bo ja muszę odpocząć.

Wracając do zmian klubów. Radomiak chciał, abym został, ale uznaliśmy z menadżerem, że skoro nie udało się awansować z tą drużyną, to spróbujemy indywidualnie. Zadzwonił do mnie trener Skowronek i można powiedzieć, że to on ściągnął mnie do Wigier Suwałki. W pewnym sensie tam na kolanie stworzyli naprawdę świetny zespół, złożony z wielu dobrych piłkarzy. Byli tam Patryk Klimala, Damian Gąska, Mateusz Radecki, Patryk Sokołowski, Artur Bogusz, Mateusz Spychała, Robert Dadok czy Łukasz Budziłek. Był kawał ekipy, a ja… miałem ciężki początek, bo poszedłem tam jako stoper, a trener powiedział, że dla niego jestem „szóstką”, no i tam mnie wystawiał. Dosyć długo walczyłem o to, aby postawił na mnie w obronie i w końcu jak się już na to zdecydował, to grałem tam już wszystko. Graliśmy dobrze, ja też nie mogłem sobie nic zarzucić i to zaowocowało transferem do Rakowa Częstochowa. Już przychodząc do Wigier zabezpieczyłem się w kontrakcie, że w zimie mogę odejść do lepszego klubu za 30 tysięcy złotych. To były naprawdę małe pieniądze.

Przejście do Rakowa to był taki gamechanger dla Ciebie?

Ponieważ poznałem tam trenera Marka Papszuna można powiedzieć, że tak, był to dla mnie gamechanger. Oczywiście trenerzy, których spotkałem wcześniej na swojej drodze, jak choćby Artur Skowronek, czy Dawid Szulczek, który wtedy był w Wigrach Suwałki asystentem. W ogóle tamten czas był kapitalny, bo spędziliśmy go z żoną w świetnym miejscu. Jeździliśmy na Mazury w wolnym czasie, no było jak te wolne chwile spędzać.

Ale wracając do meritum (uśmiech). W Rakowie poznałem trenera Papszuna i nauczyłem się innego postrzegania piłki, rozumienia tego sportu. Wiesz, to pisanie raportów po meczach i tym podobne. Trener bardzo zwracał uwagę na wiele kierunków i jeżeli było coś pożyteczne, to to dokładał. Mam tu na myśli różne sposoby regeneracji czy kucharza. W sumie taka mała rzecz, oczywiście trzeba było w niego zainwestować, ale tymi drobnymi rzeczami zwiększał prawdopodobieństwo sukcesu.

Jak już mówiłem, tam zmieniłem postrzeganie piłki. Wcześniejsi trenerzy zwracali oczywiście uwagę na pewne zachowania na boisku, ale u trenera Papszuna nauczyłem się całego ciągu zdarzeń. Wtedy wszystkie kropki mi się połączyły. To było tak, jakby trener wziął długopis i połączył nim ze sobą kropki, czyli informacje, które otrzymywałem wcześniej.

Jak powiedziałeś, trener Papszun zwracał uwagę nawet na najdrobniejsze kwestie, które przez niektórych były nazywane dziwactwami. Które z tych „dziwactw” na pierwszy rzut oka mogło się wydawać właśnie dziwne, a było ważne?

On po prostu dbał o wszystko. Ja na pewno nie nazwę tego wszystkiego dziwactwami, bo wiem, że to wszystko miało znaczenie. Przypomina mi się taka jedna historia, niedługo po tym, jak przyszedłem do Rakowa, a było to w zimie. Wspominam o tym, bo w tamtym okienku więcej z nas przyszło do tego klubu i mogliśmy zagrać w drugiej drużynie. A więc mieliśmy mecz w sobotę, w środę mecz „dwójki” i później znowu w weekend pierwszej drużyny. No i spora grupa była oddelegowana też na to środowe spotkanie. Chyba z 10 nas tam pojechało. Pamiętam, że był to dosyć daleki wyjazd i do klubu wróciliśmy jakoś po 22:00. No i w planie było, że od razu mamy zrobić zimną wodę, czyli regenerację. Nie każdy miał na to ochotę, jedni to zrobili bez szemrania, inni weszli w ciuchach, żeby tylko zamoczyć łydki. Dodam, że ja, aby być zgodnym ze swoim sumieniem do tego się przyłożyłem (śmiech).

No i nagle, ktoś otwiera drzwi, a przypomnę, że było już mocno po 22:00, i wchodzi tam trener Papszun. A pierwsza drużyna trening skończyła o 13:00. I on przyszedł sprawdzić, czy zrobiliśmy tę zalecaną zimną wodę, żebyśmy byli gotowi na weekend. To tylko pokazuje, jak dbał o szczegóły. On wiedział, że to będzie ważne, bo kilku zawodników z naszej grupy było przewidzianych do pierwszego składu „jedynki”. Dobrze też wiedział, jakie bywa podejście piłkarzy do różnych rzeczy i wolał to sam sprawdzić.

Inna historia. Mieliśmy nowy autokar, wtedy jeszcze wynajmowany, nie ten, którym obecnie jeździ Raków Częstochowa. Wsiedliśmy do niego, a trener Papszun przyszedł z metrem i mierzył odległości pomiędzy siedzeniami.

Patrzy na nas i pyta:

– „Jest wygodnie?”

– „Jeśli nie, to następnym razem będziemy podróżować innym”.

Wiedział, że nawet taka w sumie drobnostka, a tak naprawdę dosyć ważna rzecz, czyli komfort podróży, też ma ogromne znaczenie. No i on dbał też o to.

Raków Częstochowa to oczywiście również, a zapewne przede wszystkim, właściciel, Michał Świerczewski. Nie można wykluczyć, że gdyby nie on nie byłoby trenera Papszuna, a na pewno nie byłoby obecnego Rakowa…

Pierwsze co przychodzi mi do głowy w przypadku Michała Świerczewskiego, to podejście przy zatrudnianiu ludzi. Przed moim przyjściem, on jako prezes dużej firmy, potrafił dzwonić po moich znajomych, pytać jaki jestem w szatni, jak się zachowuję i tak dalej. On sam dzwonił, a nie dyrektor czy oddelegowana do tego osoba.

Moim zdaniem kluczem do tego, że Raków tak szybko rósł był fakt, że w klubie nie było piłkarzy, którzy byli zadowoleni z tego, że są na tym poziomie ligowym. Nie było tzw. sytych kotów. Wielu z nas zostawało po treningach, czego trener Papszun nigdy nie zabraniał.

Pamiętam jakiś wywiad, w którym powiedział, że trening jest dla drużyny, a nie po to, aby sobie postrzelać. To była odpowiedź na jakieś niezadowolenie, że mało jest treningów strzeleckich w Rakowie. No i trener odpowiedział, że w trakcie treningu trzeba wypracować pewne schematy, a jak ktoś chce sobie postrzelać to może zostać po treningu. I to nie było czcze gadanie. Czasami zostawaliśmy godzinę, a nawet półtorej i nie było problemu. Pamiętam, jak z Kamilem Piątkowskim mieliśmy taki okres, że dużo graliśmy ze sobą po treningu w siatkonogę. No i raz trener wyszedł i się tylko zaśmiał „długo jeszcze będziecie grać? Mecz jest za trzy dni”. Oczywiście były pewne zasady, że już na dwa dni przed meczem trzeba było te dodatkowe aktywności odpuścić, ale to normalne. Wcześniej można było jednak zostawać do woli.

W częstochowskiej szatni spotkałeś kilka ciekawych osobowości…

Cały czas przyjaźnimy się z Andrzejem Niewulisem, w zasadzie co tydzień rozmawiamy i wymieniamy różne spostrzeżenia. Łączy nas sporo, choćby kolana (uśmiech). Pomagaliśmy sobie w pewnych momentach i możemy na siebie liczyć.

Byli tam też Petr Schwarz, Igor Sapała czy Maciek Domański, no ale on to inna kategoria (uśmiech).

Pamiętam, że jako gwiazda przychodził Fran Tudor, który chyba miał iść do Bundesligi, ale coś nie wyszło, został bez klubu i trafił do Rakowa. Jego pamiętam świetnie, bo większość, jak przychodzi w nowe miejsce to potrzebuje czasu na adaptację w systemie trenera Papszuna, a on po prostu wszedł i grał. On był gwarantem, że sobie poradzi i tak było od pierwszego meczu. Od początku było widać, że jest skupiony na tym, aby stawać się coraz lepszym i cały czas rozwijać i iść dalej. Ostatecznie został i można powiedzieć, że rozwijał się razem z Rakowem.

Drużyna to nie tylko piłkarze, ale też sztab i świetnie wspominam fizjoterapeutę Wojtka Hermana. On zasuwał aż miło, non stop pracował na sto procent. W ogóle w Rakowie było wiele oddanych osób, jak choćby Monika Sikorska, na którą można było liczyć w każdym momencie. Mogłeś do niej zadzwonić po północy i zawsze pomogła. No i oczywiście kierownik drużyny, Piotrek Maćkowiak. A to nie była łatwa fucha w Rakowie (śmiech). On zawsze był pod prądem i wszystko miał przypilnowane.

Po odejściu z Rakowa wróciłeś do Mielca i o tym już sporo mówiłeś wcześniej. Dlaczego jednak w ogóle odszedłeś z Rakowa?

Sam podjąłem decyzję o odejściu i to nie było tak, że skończył mi się kontrakt. Nie grałem mało, ale też nie za dużo. Można powiedzieć, że byłem kimś na zasadzie pierwszego do wypadnięcia z podstawowego składu, ale i pierwszego, aby do niego wskoczyć. Byłem tak na granicy podstawowej jedenastki, takim 12 zawodnikiem. No i nie za bardzo mogłem to znieść. Po czasie wiem, że gdybym został, to mogło się potoczyć inaczej, bo Tomek Petrasek złapał kontuzję, a ja byłem takim jego zmiennikiem na centralnym stoperze. Wtedy wydawało się to jednak racjonalną decyzją. I zdecydowaliśmy, że wracam do Mielca, zagram tam cały sezon i zobaczymy, co dalej. To miał być czas, abym się pokazał, bo wiadomo, że jak jesteś zawodnikiem, który raz gra, a raz nie, to nigdy się odpowiednio nie wyeksponujesz. Nawet więc regularna gra w słabszym klubie miała być okazją do pokazania się szerszemu gronu. Myślałem, że może pojawi się coś fajnego z zagranicy.

No i takie mieliśmy rozterki z menadżerem. Raków zaproponował mi przedłużenie umowy, to była oferta na 2 albo 3 lata, ale koniec końców zdecydowałem się odejść. Są rzeczy, których się nie przewidzi, a mam tu na myśli choćby wspomnianą wcześniej kontuzję.

O powodach swojego ponownego odejścia ze Stali Mielec mówiłeś już wcześniej, przejdźmy więc od razu do etapu pod tytułem Puszcza Niepołomice, w której ponownie spotkałeś trenera Tomasz Tułacza…

Którego jestem wychowankiem. To jest na pewno kolejna osoba, która miała na mnie wpływ, żeby się nigdy nie poddawać, i to mi zostało od czasów juniorskich i trenowania właśnie u trenera Tułacza. Na pewno dobrze wspominam tamte czasy i samego trenera, z którym później pracowaliśmy też w seniorach Stali Mielec. Pamiętam, jak wystawił mnie na pozycji nr „6” i pierwszy mecz grałem chyba na Partyzancie Targowiska. Biegałem dużo, czasami głupio i w pewnym momencie myślałem, że się wywrócę (śmiech). Trochę później pograłem na tej szóstce i nie było tak źle.

Jeszcze będąc w Stali, wydaje mi się, że po kontuzji za szybko wróciłem do treningów. Jak dostałem taką prawdziwą szansę od trenera Majewskiego, zagrałem na prawym wahadle i naderwałem „dwójkę”. Taka pechowa była ta moja końcówka w Stali Mielec. I w zimie musiałem już odejść. Razem z menadżerem szukaliśmy najlepszej opcji, a ja bardzo chciałem wrócić na poziom Ekstraklasy. Tam ciężko było się jednak dogadać, bo byłem jednak świeżo po kontuzji. Z 1 ligi tych ofert było sporo, ale ciężko było się porozumieć, aby po rundzie klub zgodził się na moje odejście, jeżeli będzie to oferta z Ekstraklasy.

I zadzwonił do mnie trener Tułacz. A z nim to trochę jak z rodziną, tak wyglądała ta rozmowa.

– „„Kości”, przyjdź do nas, pomożesz nam, a my pomożemy Tobie wrócić do stuprocentowej formy”.

– „A jak będziesz chciał odejść w lecie, to odejdziesz”.

No i po latach znów spotkałem się z tym trenerem w Puszczy Niepołomice.

Podpisaliśmy kontrakt na półtora roku z opcją odejścia latem. No i tak się stało. Pewnie ktoś popatrzy na moje CV i powie, że często zmieniałem te kluby, ale za każdym razem nie była to zmiana dla samej zmiany. Zawsze na pierwszym miejscu chodziło o mój rozwój.

W Puszczy zagrałem całą rundę, uważam, że graliśmy naprawdę fajnie i spokojnie się utrzymywaliśmy. Do mnie zgłosiła się Warta Poznań. Co ciekawe miałem też propozycję ze Stali Mielec, a dzwonił do mnie trener Majewski, ale jednak wtedy miałem w sobie trochę zadrę. Nie byłem więc do końca przekonany, ale może i dałbym się skusić, gdyby nie fakt, że już się porozumiałem z Wartą.

A wracając jeszcze do trenera Tułacza. Na czym polega jego fenomen, jeśli chodzi o stałe fragmenty gry?

Myślę, że trzeba być na treningach, a najlepiej brać w nich udział, żeby to zrozumieć. Ja, jak byłem w juniorach to chyba zdobyłem z 15 bramek po stałych fragmentach. Już wtedy trener potrafił tego nauczyć piłkarzy. Siła nie leży w tym, że tych wariantów jest cała masa, ale w tym, że trener ma ich wizję i potrafi to mega egzekwować. Raz, przeciwnik nie może się spodziewać tego, co drużyna chce zagrać, dwa egzekwowanie tego, czyli kiedy trzeba nabiec, kto jak ma zagrać i kiedy ma zagrać, a trzy pełna wiara w to, że uda się zdobyć bramkę.

A jak wygląda egzekwowanie tego w treningu?

No, na treningu jest spora presja. Dałeś dwie złe wrzutki i trener schodził z trybuny i pytał:

– „ Nie chce ci się?”

(śmiech).

I podmieniał wykonującego. Na stałych fragmentach musiałeś być skoncentrowany na 100 procent i wykonywać je tak, jak w meczu. A to później przekładało się właśnie na mecze o stawkę i strzelaliśmy z tego gole.

Jak wspomniałeś, po rundzie odszedłeś do ekstraklasowej Warty Poznań, a rok później awansowała tam Puszcza Niepołomice…

Jak odchodziłem z Puszczy to rozmawiałem z trenerem Tułaczem, to było coś w rodzaju podsumowania tego mojego okresu. Spotkaliśmy się w restauracji w Mielcu i rozmawialiśmy na luzie. No, trener nie był zachwycony tym, że odchodzę (uśmiech). Powiedziałem wtedy trenerowi, że dla mnie jest to zespół przynajmniej na baraż, a na pewno nie tylko na utrzymanie. Tam była jakość zawodników, zgranie, no i trener. Zresztą, jakby Puszcza zagrała tak cały sezon, jak wiosnę, to by się podłączyła pod baraże. Można powiedzieć, że sprawdziło się to, co wtedy powiedziałem, bo mieli baraże i z nich zrobili awans.

Ty byłeś już wtedy w Warcie Poznań, w której trafiłeś na mocno międzynarodową szatnię…

Faktycznie, było sporo obcokrajowców, ale ja akurat raczej trzymałem się z Jankiem Grzesikiem, z którym mieliśmy wspólnego menadżera, a też pomagałem mu dietetycznie, czy Kubą Kiełbem, z którym mieszkałem drzwi w drzwi i kontakt utrzymujemy do dzisiaj i to taki bardzo regularny. Wcześniej, jeszcze z Rakowa, znałem się natomiast z Miłoszem Szczepańskim.

Jeśli chodzi o obcokrajowców, to też była ciekawa mieszanka. Finowie Robert Ivanov i Niilo Maenpaa to były raczej takie zimniejsze charaktery, a taką barwną postacią był za to Milan Koryn. On był z innej bajki. Dobry piłkarz, ale o trochę innej mentalności, taki potrzebujący specjalnego traktowania. Generalnie jednak tamta szatnia była naprawdę zgrana i nie było takich całkowicie odstrzelonych postaci.

Jeśli chodzi o mój pobyt w Warcie, to spodziewałem się trochę czegoś innego, innej roli. Zacząłem jako rezerwowy, oczywiście cały czas robiłem swoje i później wskoczyłem do składu. Z pewnych względów, osobistych, nie chcieliśmy jednak z żoną zostać w Poznaniu. Decydowały o tym sprawy prywatne i stąd ta chęć zmiany.

I drugi sezon jesteś piłkarzem Stali Rzeszów. Ciężko było podjąć decyzję, aby zejść z Ekstraklasy do 1 ligi?

Przyznam, że nie było to łatwe i czasem leżałem wieczorami i rozmyślałem, czy dobrze robię. To nie było tak, że mnie ktoś z Warty wypychał, a decydowały, jak mówiłem, sprawy osobiste. To było dla mnie ważniejsze, niż to, aby zostać w Ekstraklasie. Z drugiej strony fakt, że nie grałem wszystkiego, spowodował, że ciężko było o oferty od innych ekstraklasowiczów. Spotkałem się z Jarosławem Fojutem, który przedstawił mi cały plan, jak to ma wyglądać i wtedy zdecydowałem się na Stal Rzeszów. To nie było tak, że Stal była ostatnią deską ratunku (uśmiech). Miała też na to wpływ opinia, jaka była w środowisku o Stali, no i chęć żony na przeprowadzkę do Rzeszowa (uśmiech).

W ogóle ta decyzja o odejściu, patrząc z boku, mogła się wydawać irracjonalna, bo patrząc na to, jaką kadrę miał trener Szulczek, to w zasadzie chyba z nikim bym nie musiał rywalizować o miejsce w składzie i pewnie grałbym wszystko. Są jednak w życiu rzeczy ważne i ważniejsze.

Można powiedzieć, że postawiłem sprawę na ostrzu noża. To nie była łatwa batalia, a do dyrektora dzwoniłem w zasadzie codziennie. Koniec końców cały okres przygotowawczy spędziłem w Warcie, mimo że wydawało się, że nie będzie problemów z moim odejściem. Dyrektor sportowy nie chciał mnie jednak puścić, bo uważał, że nie znajdzie nikogo na moje miejsce. Ja do tego obstawiałem kilka pozycji, a takich piłkarzy za wielu nie ma.

Ja jemu przedstawiłem moją sytuację i z jednej strony on to rozumiał, z drugiej miał do wykonania swoją robotę. No i był trochę pat. Miałem jednak za złe, bo o mojej chęci odejścia poinformowałem dużo wcześniej, a oni czerwiec i początek lipca całkiem przespali i potem mnie blokowali. Przyznam, że to mnie mocno zdenerwowało.

Ja już byłem spakowany, zdawałem mieszkanie, po prostu wiedziałem, że odejdę, aczkolwiek wtedy nie wiedziałem jeszcze do końca gdzie, bo, choć byłem już po spotkaniu z Jarkiem Fojutem, to jeszcze porozumienia nie było.

Wcześniej miałem zapewnienia, choćby od prezesa, że wszystko skończy się po mojej myśli, a po tygodniu słyszę, że to nie takie proste. A do Poznania z żoną przyjechaliśmy z jedną walizką, bo już w maju wszystko zabraliśmy ze sobą. To czekanie nie było przyjemne, kosztowało to trochę nerwów i było takie emocjonalne. Skończyło się jednak dla mnie dobrze.

W Stali Rzeszów mocno stawiamy na młodzież. Dobrze się czujesz w takiej roli mentora?

Zawsze lubiłem się dzielić wiedzą, podpowiadać kolegom. Można powiedzieć, że czerpię z tego przyjemność, jeżeli ktoś chce czegokolwiek się ode mnie nauczyć. Wydaje mi się, że dobrze odnajduję się w takiej roli, a w tej szatni jest to zdecydowanie łatwiejsze, bo jest ona bardzo zgrana, pomimo często sporej różnicy wieku. Generalnie wszystko, a więc piłkarze, sztab, całe otoczenie w klubie sprzyja temu, żeby to wszystko tak dobrze funkcjonowało.

Gdzie siebie widzisz po zawieszeniu butów na przysłowiowym kołku?

Pewne plany mam, a na razie razem z żoną powoli staramy się wdrażać z agroturystyką. Widzę się jednak też dalej w sporcie, z racji tego, że jakby łatwo przychodzi mi to przekazywanie wiedzy, więc może kiedyś będę trenerem. A przyznam, że kiedyś kompletnie się w tym nie widziałem. Oczywiście nic nie jest jeszcze przesądzone. Na razie skupiam się na tym, żeby cały czas grać, grać jak najdłużej, no i jeszcze wrócić do Ekstraklasy (uśmiech).

Najnowsze aktualności