Artykuły

Czwartkowe Rozmowy #11 – Marcel Kotwica

czwartek, 16/07/2020

Czwartkowe Rozmowy to format w którym publikujemy niezwykle ciekawe wywiady i artykuły autorstwa Sebastiana Chyla na temat osób związanych ze Stalą Rzeszów.

Autor tekstu: Sebastian Chyl

Tym razem moim gościem jest Marcel Kotwica, który dołączył do zespołu Stali w zimowym okresie przygotowawczym. Przez ponad dwie godziny porozmawialiśmy na wiele tematów. Zapraszam do przeczytania pierwszej części w której dowiecie się wielu ciekawostek z łódzkiego podwórka!

Od rodzinnego Kraśnika po życie w Łodzi!

Pochodzisz z lubelszczyzny, gdzie stawiałeś pierwsze piłkarskie kroki. Opowiedz krótko o swoich początkach.
– Piłka nożna była w moim życiu obecna od najmłodszych lat, ale na pierwszy trening klubowy udałem się mając 7 lat. Reprezentowałem barwy MUKS-u Kraśnik i nie ukrywam, że bardzo miło wspominam tamten okres. Trafiłem na świetnych szkoleniowców, czyli Dariusza Matysiaka, oraz świętej pamięci Ryszarda Łysanowicza, którzy w każdych zajęciach przekazywali mi cenne wskazówki, z których mogłem korzystać.

Słychać w Twoim głosie, że nie ma w tym zbędnej kurtuazji.
– Bo nie powinno jej być. Mimo, że długo nie grałem w Kraśniku, to mam same pozytywne wspomnienia. W naszej drużynie było wielu uzdolnionych chłopaków. Zarówno w moim roczniku, jak i wśród starszych zespołów, z którymi miałem okazję trenować. To sprawiło, że poza rozwojem swoich umiejętności zyskałem dodatkowego bodźca, aby w kolejnych latach mocniej poświęcać się piłce nożnej.

Czy jako MUKS Kraśnik odnosiliście znaczące dla Ciebie sukcesy?
– W rozgrywkach wojewódzkich nigdy nie udało nam się zwyciężyć, ale byliśmy mistrzami w rozgrywkach Coca-Coli. Co prawda reprezentowaliśmy wtedy szkołę, ale w naszym składzie większość zawodników stanowili reprezentanci mojego ówczesnego klubu. W tamtym okresie wyróżniałem się na tle rówieśników. Dostawałem częste powołania na kadrę województwa lubelskiego. To był też ten moment, kiedy zdecydowałem się ruszyć w pogoni za piłkarskimi marzeniami.

Trafiłeś do SMS Łódź.
– Pojechałem na testy, po których wiedziałem, że chcę tam zostać. Jako młody chłopak z Kraśnika byłem pozytywnie zaskoczony tym, co zobaczyłem. Wygląd boisk, ilość trenerów i całego zaplecza. To robiło ogromne wrażenia. Dla mnie był to piłkarski disneyland.

Przyjazd do trzeciego największego miasta w kraju też był szokiem?
– Dla mnie na pewno. Myślę, że ciężej było rodzicom. Od razu przypomina mi się anegdotka, jak z tatą przyjechaliśmy do bursy, która znajdowała się na specyficznej dzielnicy. Jechaliśmy samochodem, a w jego oczach widziałem, że jest przekonany, iż zabłądziliśmy. Aż tu nagle naszym oczom ukazuje się moje nowe miejsce zamieszkania, a na bramie miejską czcionką napisane wstęp po 22:00 na ulicę Podgórną na własne ryzyko!

To nie mogło zachęcać! Nie myślałeś o odwrocie?
– Aż tak to nie! Aczkolwiek z perspektywy czasu uważam, że za wcześniej wyjechałem z rodzinnego domu. Uważam, że co najmniej rok, albo najlepiej dwa później byłoby w pełni optymalne. Jak teraz patrzę na trzynastolatków to jestem w szoku, że tam pojechałem. Początki były ciężkie. Wydawało mi się, że jestem piłkarskim kozakiem, ale szybko zostałem sprowadzony na ziemię. Ciężko mi się było przebić do składu. Byłem wątły, niski i o grę w pierwszym składzie było mi ciężko. Cały czas musiałem walczyć o podstawową jedenastkę.

Tęsknota za rodziną też doskwierała?
– Początkowo mocno. Łódź była oddalona od Kraśnika o jakieś cztery godziny drogi. Mam skojarzenia z podróżami busami i jedną wielką torbą. Z drugiej strony wiele się nauczyłem tam, jeśli chodzi o funkcjonowanie w piłce i bardziej skupiałbym się na pozytywach.

Skoro o pozytywach mowa, to co w tej kategorii umieścisz?
– Na pewno trenerów. Trafiałem na świetnych szkoleniowców. Ryszard Robakiewicz, Piotr Faryński, Mirosław Westfal, Piotr Szarpak. Ich najbardziej pamiętam. Najmilej wspominam Pana Robakiewicza. U niego nauczyłem się bardzo dużo. Jako trenera i człowieka bardzo go szanuję!

Czy to prawda, że miejscowi zawodnicy niechętnie spoglądali na przyjezdnych graczy?
– Według mnie tak nie było. Nigdy nie odczułem nieprzyjemności z tego, ze przyjechałem z innego województwa. Jedyny minus to taki, że klub nie był przychylny, aby zgadzać się na transfery swoich podopiecznych do innych drużyn.

Których piłkarzy byś wyróżnił z którymi grałeś w SMS-ie?
– Mateusz Cholewiak z Legii Warszawa. Ponadto Maciej Makuszewski, Mateusz Cetnarski, Łukasz Staroń, Błażej Augustyn, Andrzej Niwulis. Chociaż nie ma co ukrywać, że było dużo większych kozaków, którzy jednak nie zaistnieli w piłce.

Któryś z nich robił na Tobie wrażenia?
– Najbardziej Mateusz Cetnarski. Miał pewien okres jak poszedł do GKS-u Bełchatów, że przyjemnie się go oglądało. Taką naszą nieformalną ikoną był Mariusz Bochenek, który nie przebił się ze względu na kontuzję, ale piłkarsko miał ogromne papiery. Później w seniorskiej piłce grałem ze wspomnianym już Mateuszem Cholewiakiem i warto to podkreślić, że ciągnął wtedy naszą drużynę. Fajnie, że szczęście się do niego uśmiechnęło, bo to jest ważne w karierze piłkarza.

Jak funkcjonowaliście jako SMS w mieście derbowym?
 – Było dużo zarówno śmiesznych jak i mniej zabawnych sytuacji. Mieszkaliśmy na osiedlu pośród dwóch łódzkich klubów, gdzie rywalizacja trwała 24 godziny na dobę. Było mnóstwo sytuacji, że musieliśmy uciekać przed kibicami tych drużyn. Oni nie przepadali za młodymi adeptami. Bywały sytuacje, że ktoś stracił telefon, lub torbę ze sprzętem. Nie ważne, co odpowiadałeś. Dostawałeś w przysłowiową „czapkę” od jednych i drugich.

Chciałoby się rzec, że iście łódzka specyfika.
– Łódź albo się kocha, albo jej nienawidzi. Ja akurat miło wspominam te miasto. Dobrze się tam czułem i polubiłem klimat miasta. Zaprzyjaźniłem się również z kibicem Widzewa Łódź, który przedstawił mi jak wygląda piłkarska rywalizacja z innej perspektywy. To też mi pomogło w kształtowaniu się na lepszego zawodnika.

Łódzkie życie nie zawróciło w głowie młodego chłopaka z lubelszczyzny?
– Dla mnie to był inny świat. Chociaż nie mogłem go do końca poznać. Większość czasu spędzaliśmy w internacie. Nie było tam kolorowo. Przewijało się wiele charakterów i trzeba sobie było dawać radę. Też warunki w kontekście dbania o zawodników chociażby w formie wyżywienia były inne niż teraz. Można było wtedy zejść na złą drogę, ale także odpowiednio się zahartować. I to właśnie wyniosłem z Łodzi. Wytrwałość w dążeniu do celu.

Czyli Piotrkowską omijałeś?
– Ależ skąd! Przebywało się tam wiele razy i długo. Zaczynały się popularne 18-nastki. Szaleńczy okres dojrzewania. Sporo wyjść w gronie znajomych tylko na tej ulicy nie siedziałem nigdy długo. Po prostu nie mieliśmy za co!

Ciąg dalszy nastąpi…

Autor tekstu: Sebastian Chyl

Najnowsze aktualności